Na pierwszy koncert Oasis, który odbył się 18 sierpnia 1991 roku w manchesterskim klubie Boardwalk, Liam Gallagher zaprosił swojego starszego brata Noela. Noel, który był wtedy asystentem technicznym zespołu Inspiral Carpets, z zaproszenia skorzystał, jednak już po kilku utworach uznał, że Oasis "brzmi jak kupa gówna". Ale wtedy właśnie zaświtał Noelowi pewien pomysł. Pomysł, który na mocy efektu motyla na zawsze odmienił brytyjską scenę rockową. Noel, akompaniując sobie na gitarze akustycznej, od kilku lat pisał utwory do szuflady. Słysząc wysiłki Liama i jego kumpli, pomyślał, że skoro Oasis mają tak żałosny repertuar, to równie dobrze mogliby grać jego piosenki. Starszy z braci Gallagherów zaproponował młodszemu z braci Gallagherów, że dołączy do Oasis jako gitarzysta. - Jest tylko jeden warunek - zastrzegł Noel.- Jaki?- Chcę być liderem i wyłącznym autorem piosenek.- Aha. No dobra. Dialog ten może być cokolwiek przekłamany; jestem pewien, że co najmniej siedem razy padło w nim "fuck", pięć razy "cunt" i trzy razy "bollocks" (w polskich warunkach byłoby to: "k...a", "ch..." i "p...ny"). Bo bracia Gallagherowie to proste, bezczelne i obdarzone niewyparzonymi gębami chłopaki z Manchesteru. Ich trudne charaktery doprowadziły w końcu do rozpadu Oasis w 2009 roku, kiedy to podczas jednej z licznych braterskich awantur Liam zniszczył gitarę Noela, miał też mu wygrażać. Dziś bracia nienawidzą się tak szczerze, jak potrafią się nienawidzić dawni kochankowie, nie rozmawiają ze sobą i ani myślą wspólnie świętować 20-lecie "Definitely Maybe". Nawet na chrzciny swoich dzieciaków nie przychodzą, ku rozpaczy ich matki. Stąd wymownie oddzielne okładki najnowszych wydań "NME" i "Q" - na jednej Noel, na drugiej Liam. W żadnym wypadku razem. Zanim jednak bracia skoczyli sobie do gardeł w ostatecznej i kończącej Oasis awanturze, zdążyli nagrać dwa genialne albumy - plus jeden świetny oraz cztery mniej świetne. Pierwszym z tych genialnych był właśnie debiutancki "Definitely Maybe" z 1994 roku. Z której strony nie spojrzeć - niesamowity sukces. "Definitely Maybe" było w tamtym czasie najlepiej sprzedającym się debiutem w historii brytyjskiej fonografii, album wylądował od razu na szczycie wyspiarskiej listy bestsellerów, a krytycy wpadli w taki zachwyt, że można chyba nawet pisać o orgazmie. Dość powiedzieć, że "NME" był jednym z nielicznych magazynów, który nie wystawił "Definitely Maybe" maksymalnej oceny. Dranie z "NME" przyznały płycie zaledwie 9/10 i do dziś pewnie płoną ze wstydu z powodu tak surowej oceny. Próbują co prawda odkupić grzechy notorocznymi publikacjami na temat Gallagherów, ale czytelnik pamięta, a bracia pamiętają na pewno. Co ciekawe, po latach zachwyty nie słabną, a wręcz przybierają na sile. W przeprowadzonym na łamach magazynu "Q" głosowaniu na najlepszy brytyjski album wszech czasów (2008 r.) nie zwyciężył ani beatlesowski "Sierżant Pieprz", ani też "The Dark Side Of The Moon" Pink Floyd. Dobrze się domyślacie. Wygrał album "Definitely Maybe" Oasis. Zobacz "Live Forever" w wersji na żywo: Pierwsza płyta Oasis wcale nie jest arcydziełem, jeśli przyjąć kategorie amibicji, złożoności, oryginalności czy ważnych społecznie treści. Co zatem stanowi o tak magnetycznej sile tej płyty, której to siły nie osłabił nawet upływ czasu - całe, okrągłe 20 lat? Przytoczyć tutaj należy kontekst, w jakim ukazała się ta płyta. 1994 rok, po samobójstwie Kurta Cobaina, był czasem, w którym słuchało się grunge'u i mówiło się o grunge'u. Grunge i Cobain byli wszędzie, producenci nie nadążali z produkcją flanelowych koszul, a MTV grzało "Smells Like Teen Spirit" bez opamiętania. I wtedy właśnie pojawił się zespół, który nie śpiewa o beznadziei i braku perspektyw, ale o ginie, toniku i przejażdżkach bmw. Afirmacyjny przekaz był czymś zaskakującym i świeżym. Na dodatek pełnymi garściami czerpali z lat 60. (wiele już napisano o obsesji Liama Gallaghera na punkcie Johna Lennona). Tak, w swojej bezczelności Oasis z pewnością uważali siebie za muzycznych spadkobierców The Beatles i jakby tego było mało, dość szybko tymi spadkobiercami zostali. "Definitely Maybe" i wydany niewiele wcześniej album "Parklife" Blur przywróciły chwałę brytyjskiej muzyce gitarowej, inicjując złotą erę tzw. britpopu. Noel Gallagher nie tyle z braku umiejętności, co z przekonania o słuszności swojej koncepcji wdrożył w Oasis reżim grania prostego, przebojowego, stadionowego. Żadnej psychodelii, żadnego progrocka czy awangardy. Reżim trzech akordów, można by rzec. Ale jak zauważają nawet kompozytorzy muzyki klasycznej - napisać przebój to naprawdę trudna sprawa. A Noelowi przychodziło to, za przeproszeniem, z palcem w nosie. "On miał niesamowicie dużo pomysłów. Kiedy do nas dołączył, staliśmy się zespołem budującym rakietę z czterech dźwięków na krzyż" - wspomina Paul "Bonehead" Arthurs, gitarzysta pierwszego składu Oasis. Piszemy tyle o Noelu, ale trzeba oddać, że Liam był równie istotnym filarem sukcesu Oasis. Jego nosowy głos, rockowe manieryzmy i niezaprzeczalna charyzma stały się wizerunkiem zespołu. Bez Liama Noel nie udźwignąłby stadionu Wembley, nawet z najlepszymi piosenkami. "Na pierwszych koncertach, nawet kiedy Liam stał z tyłu sceny, wszyscy patrzyli tylko na niego" - opowiadają członkowie pierwszego składu. Co ciekawe, "Definately Maybe" jest jedynym albumem Oasis w całości zaśpiewanym przez Liama. Jednak młodszy z braci zdawał sobie sprawę, że bez Noela nie zostałby gwiazdą rocka. "Zaśpiewam wszystko, co ten k...s mi napisze" - komplementował. Michał Michalak