Brzmi jak winyl, brzmi jak lata 60., ale przede wszystkim jak Norah Jones. Amerykanka po raz kolejny potwierdza, że słabego albumu nagrać po prostu nie potrafi. Longplay "...Little Broken Hearts" ukazuje się 10 lat po debiucie "Come Away With Me", który rozszedł się w 21 mln egzemplarzy na całym świecie i przyniósł Jones międzynarodową sławę. Tym razem wokalistka do współpracy zaprosiła Danger Mouse'a, producenta współodpowiedzialnego za sukcesy Gnarls Barkley czy The Black Keys. Mysz i Norah szybko znaleźli wspólny język, ale nigdzie się nie spieszyli. Płytę przygotowywali ponad dwa lata. Imponuje fakt, że Norah nie trzyma się kurczowo tego, co wyniosło ją na szczyt. Że po relatywnie kiepskiej sprzedaży "The Fall" nie ogłosiła "powrotu do korzeni", co jest frazą i patentem tak mocno zgranym jak wydawanie "najbardziej osobistej płyty w dorobku". Co akurat nie zmienia faktu, że "...Little Broken Hearts" to jest najbardziej osobista płyta panny Jones. "W kółko słyszałam te historie o tym, jak świetne piosenki powstają, kiedy się przechodzi przez jakieś życiowe g...o. Okazało się, że to prawda" - powiedziała Norah w rozmowie z magazynem "Rolling Stone". Bolesne rozstanie z pisarzem, którego nazwisko utrzymywane było w tajemnicy, sprawiło, że z utworów wylewa się ból świeżo zakończonego związku. Jest w tym Norah autentyczna i jednocześnie potrafi w tak popularnym temacie dodać coś od siebie, inne spojrzenie, inną perspektywę. Jest to o tyle zaskakujące, że Amerykanka swoimi rzeczywistymi przeżyciami dzieliła się do tej pory niechętnie, wolała raczej przebierać się za różne "podmioty liryczne". Tym razem Norah Jones śpiewa o sobie i swoim złamanym sercu, co dobrze przysługuje się utworom. Na piątym albumie wokalistki nie zabrakło odniesień do lat 60., okresu, który jest ostatnio najmodniejszy wśród wykonawców (od Adele, przez Lanę del Rey, Dionne Bromfield, po naszą Anię Rusowicz). Już sama okładka nawiązuje do filmu "Mudhoney" z 1965 roku. Niesłuszne byłoby jednak zarzucanie, że koniunkturalnie się Norah pod ten trend podpina. Gdy tylko otwiera usta, jest tą samą, unikatową Norah Jones - ani przez sekundę nie próbuje być Dusty Springfield czy Nancy Sinatrą. Mimo że zmieniają się producenci, instrumentarium i przekaz, Jones wciąż śpiewa lekko, kojąco, niewinnie, a jednocześnie dyskretnie uwodzicielsko. Jej głos wypełnia zakamarki i przemieszcza się w nich z gracją wiosennego wietrzyku. A co tym razem stanowi tło jej opowieści? Danger Mouse i sama piosenkarka postawili na ciepłe brzmienie basu, nienachalną perkusję, zdecydowali się też zmarginalizować fortepian na rzecz gitar (co zaczęło się już na "The Fall"). Leniwie stawiane gitarowe akordy snują się pod rękę z nieco rozproszonym momentami wokalem, wszystko to otoczone jest nanoszonymi z rozmysłem, wibrującymi w tle dźwiękowymi plamami; dojdzie czasem sekcja smyczkowa, ale bez obaw - zero pompatyczności. Całość wieńczy ujmujący instrumentalny epilog. Kunsztownie zostały też "Małe złamane serduszka" zarejestrowane. Utwory "oddychają" i cichutko trzaskają zupełnie jak na starych winylach. Jest dużo powietrza i jednocześnie ukochana przez Norah kameralna, intymna wręcz atmosfera, którą potęguję osobiste i emocjonalne jak nigdy wcześniej teksty. 10 lat po debiucie Norah Jones pozostaje artystką, która spaceruje własnym tempem, często się przy tym zamyśla, i nie ma takiej siły, które wepchnęłaby ją w objęcia muzyki, której nie czuje całą sobą. 7/10 Warto posłuchać: "Say Goodbye", "She's 22", "All A Dream", "Take It Back" Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!