Tego albumu miało nie być. Tak się jednak Ericowi Claptonowi przyjemnie z przyjaciółmi grało, że postanowił to zarejestrować i wydać. Na płycie zatytułowanej po prostu "Clapton" 65-letni Anglik jest wyjątkowo zrelaksowany. 19. solowe wydawnictwo Claptona zawiera głównie covery, co jednak nie dziwi, zważywszy, że w przeszłości wielokrotnie odnosił sukcesy, biorąc na warsztat cudze kompozycje - tak było choćby z "Cocaine" JJ Cale'a czy "I Shot The Sheriff" Boba Marleya. Tym razem słynny gitarzysta nagrał bluesowe klasyki (np. "River Runs Deep") przemieszane z bluesem zakurzonym (np. "Judgement Day" Snooky Pryora, utwór z 1956 roku), bluesem własnym (np. premierowy utwór "Run Back To Your Side") czy wreszcie nowoorleańskim jazzem (np. "My Very Good Friend The Milkman"). Anglik zaprosił do wspólnego grania m.in. JJ Cale'a, Steve'a Winwooda czy Sheryl Crow, z którą nagrał leniwą balladę "Diamonds Made From Rain", inny premierowy utwór z tej płyty. Album "Clapton" emanuje niczym niezmąconą radością grania. Produkcja jest tu bardzo oszczędna, w dużej mierze akustyczna, a gitarzysta tym razem nie popisuje się instrumentalną wirtuozerią, choć solówki oczywiście są. Pogodny nastrój artysty udziela się słuchaczowi i ta bluesowa przyjemność szybko zaczyna unosić się w powietrzu niczym zapach pysznej kawy. Szkoda tylko, że Clapton, będąc muzykiem tak dojrzałym i tak znakomitym, nie zdecydował się nagrać płyty ważnej, takiej, która byłaby nie tyle kolejnym kamieniem w jego karierze, co jej pięknym ukoronowaniem. To nie jest album, po którego przesłuchaniu krzyknąłem (choćby w myślach): niech żyje król! Robert Plant i Tom Jones, którzy również ostatnio wydali płyty z coverami, do nagrywania nowych interpretacji podeszli dużo poważniej, z większym rozmachem i lepszym skutkiem niż Clapton; a wzorem, do którego wszyscy powinni równać, jest Johnny Cash i to, czego dokonał w ostatnich latach życia z Rickiem Rubinem. 6/10 Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!