W Muse bez zmian: pierwiastek geniuszu i pierwiastek gigantomanii. Koszmarna pompatyczność (olimpijska piosenka "Survival") łagodzona jest przez błyskotliwe muzyczne konstrukcje ("Madness"). Brytyjskie trio na każdym kolejnym albumie dokłada kolejne elementy do tego, co ich zawsze wyróżniało, czyli rozmachu i bombastycznego brzmienia. Z każdą płytą określenie "na bogato" staje się nie tyle jeszcze bardziej zasadne, co przemnażane przez coraz większy współczynnik (wybaczcie pseudonaukową nomenklaturę, zainspirował mnie tytuł odnoszący się do drugiej zasady termodynamiki). Któż inny byłby w stanie w tak śmiały i przebojowy sposób zmieszać gitarowe ściany, popowe refreny, musicalowe zwrotki, orkiestrę i - jakże by inaczej - okazjonalne elementy dubstepu? W swoim pragnieniu rzucenia słuchacza na kolana Muse ryzykują jednak wywołanie u niego niestrawności. Dlatego przy słuchaniu "The 2nd Law" niektórzy odpadną. Ci, którzy zostaną do ostatniego utworu, będą natomiast musieli przyznać, że - mimo ocierania się o pretensjonalność - Matt Bellamy to twórca arcyciekawy, nieszablonowy i wciąż pełen pomysłów. Wskazuję na frontmana Muse po nazwisku, bowiem nie udał się eksperyment pod tytułem "niech Chris [Wolstenholme] napisze i zaśpiewa dwie piosenki o swoim uzależnieniu". Po raz pierwszy Bellamy scedował część obowiązków kompozytorskich na kolegę z zespołu i efekt okazał się niespecjalny. "Save Me" i "Liquid State" odstają jakościowo od reszty twórczości Muse, choć mały plusik za faktycznie osobiste, szczere teksty Chrisa. O albumie "The 2nd Law" nie da się napisać jednoznacznie, bez zawahania, jak w programach telewizyjnych, gdzie jest się albo na tak, albo na nie. Uważam, że należy tę niejednoznaczność - rozciągającą się też na inne płaszczyzny - zapisać na korzyść Muse. 7/10 Warto posłuchać: "Madness", "Panic Station", "Follow Me", "Big Freeze" Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!