Na początku listopada ukazał się piąty studyjny album Kanadyjki, zatytułowany "Avril Lavigne". Tytuł jest jednoznaczny - oto piosenkarka postawiła nam się przedstawić. Przeczytałem w jednym z materiałów dotyczących albumu, że objawiła się na nim kobieta dojrzała, zamężna, i w ogóle poważna artystka. Nic z tych rzeczy! Avril Lavigne, choć zbliża się do trzydziestki, to z deskorolki nie ma zamiaru wcale schodzić. Śpiewa o tym wprost, wznosząc toast za niedorastanie i niedoroślenie ("Here's To Never Growing Up"). Umiejętnie zabawiła się swoim wizerunkiem w absurdalnym teledysku do "Rock N Roll", gdzie walczyła na śmierć i życie z niedźwiedzio-rekinem. Balansowanie między pastiszem a bezpretensjonalną zabawą byłoby absolutnie do zniesienia, gdyby nie to, że na piątym albumie Avril Lavigne próbuje dokładać do tego kolejne warstwy, które w ogóle się nie kleją i za sprawą których album nie sprawia wrażenia szczerego i autentycznego. W infantylnym na miarę wczesnej Taylor Swift utworze "17" Kanadyjka na całego wciela się w rolę nastoletniej trzpiotki, która całowała się z chłopakiem na parkingu, a następnie przebiegali razem przez ulicę na czerwonym świetle. Takie love story. W nagranym z mężem Chadem Kroegerem "Let Me Go", przypominającym ballady Nickelback (zaskoczenie, prawda?), Avril stara się dojrzale i poetycko śpiewać o wygasającym uczuciu: "Niegdyś wisząca na ścianie miłość / Kiedyś miała znaczenie / Dziś nie znaczy nic / Jej echo przepadło w zakamarkach / Ale ja wciąż pamiętam / Ten grudniowy ból". Temperatura podkręcona zostaje w kojarzącym się z Taylor Momsen i The Pretty Reckless numerze "Bad Girl", w którym wokalistce partneruje Marilyn Manson. Jest ostro, kobiecy podmiot liryczny prosi swojego partnera o przyduszenie i uderzenie, i obiecuje, że będzie bardzo niegrzeczną dziewczynką. Ale już w tanecznym "Hello Kity", będącym ukłonem dla japońskiej publiczności, Avril z powrotem próbuje pogrywać kontrolowaną infantylnością. Gdy dodamy do tego podniosłą, romantyczną balladę "Hush Hush" to trudno określić wizerunek i przekaz Avril Lavigne inaczej niż chaotyczny. I nie pomaga słodkie, dowcipne przypominanie w "Rock N Roll", że "jestem przecież motherfucking princess". To napisawszy, odnotowuję, że album "Avril Lavinge" jest bardzo, bardzo przebojowy (wśród producentów m.in. L.A. Reid, Chad Kroeger i sama wokalistka) i na pewno ciekawszy niż "Goodbye Lullaby". Niemniej najlepszą płytą w dyskografii Kanadyjki pozostaje "Under My Skin" z 2004 roku. Avril Lavigne, "Avril Lavigne", Sony 6/10 Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!