Rzut oka na aktualne zestawienia bestsellerów płytowych nie pozostawia wątpliwości: Kanadyjczycy przejęli władzę, spychając, przynajmniej na chwilę, amerykańskich artystów. Prestiżowa lista "Billboard 200", najlepiej sprzedające się płyty w USA: Dwa pierwsze miejsca dla Michaela Bublé i grupy Nickelback. Na 4. pozycji Drake - numer jeden poprzedniego notowania. I jeszcze Justin Bieber na 6. A gdzie Amerykanie? Mary J. Blige na 5., Daughtry na 8. i Scotty McCreery na 9. Amerykanów nie ma natomiast w czołowej dziesiątce zestawienia najpopularniejszych albumów na świecie (od dawna nie było takiej sytuacji!). Za to Kanadyjczycy znów na 1. i 2. miejscu. To, odpowiednio, Drake i Michael Bublé. Justin Bieber na 6. pozycji. Koniecznie należy jeszcze wspomnieć, jaką furorę zrobił w muzyce alternatywnej pochodzący z Montrealu zespół Arcade Fire - ich płyta "Suburbs" nie tylko trafiła na 1. miejsce listy "Billboardu", ale też została przez wielu krytyków uznana za najlepszy album 2010 roku (czytaj naszą recenzję), a grupa zgarnęła za niego m.in. statuetkę Grammy. Wtedy to obrażeni fani bardziej mainstreamowych wykonawców ukuli hasło "who the fuck are Arcade Fire?". Jednak lekceważenie kanadyjskich artystów jest absoulutnie nie na miejscu, bo ich pozycja na rynku - zarówno w przypadku alternatywnych wykonawców jak i popowych - jest silna jak nigdy wcześniej. Globalne sukcesy Kanady mogą zaskakiwać, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że mowa o państwa liczącym 34 miliony mieszkańców (na podst. szacunków CIA z 2011 roku), na dodatek głęboko wewnętrznie podzielonego - będącym w większości anglofończykom często nie po drodze z frankofończykami skupionymi w Quebecu. O tym, jak mocno pęknięta jest demografia Kanady, niech świadczy fakt, że zaledwie 18 proc. obywateli mówi oboma językami, a więc jest w stanie porozumiewać się z "tymi drugimi". Choć Kanada szczyci się swoją wielokulturowością - i w istocie jest to kraj bardzo przecież spokojny, bez zamieszek na tle etnicznym - integracja w tym państwie nie jest taka, jak sobie wymarzyli politycy głoszący idee egalitaryzmu. Tak śpiewa Michael Bublé: Jak to się stało, że kraj w większości niezamieszkały, o nieprzyjemnym klimacie i tak niejednoznacznej tożsamości narodowej (43 proc. mieszkańców nie ma kanadyjskich korzeni) stał się znaczącą siłą w show-biznesie? Bez wątpienie tacy wykonawcy jak Justin Bieber, Drake czy Avril Lavigne nie różnią się znacząco stylistyką repertuaru od amerykańskich gwiazdek, tym bardziej że współpracują przecież z tymi samymi, topowymi producentami. Kanadę zresztą niektórzy złośliwie nazywają 51. stanem Ameryki. A jednak coś w tej nieurodzajnej kanadyjskiej ziemi musi być, skoro to właśnie tam talenty mają tak dobre warunki do rozwoju. Avril Lavigne w utworze innej Kanadyjki, Sarah McLachlan: Wydaje się, że nie doceniamy, jak zaawansowane cywilizacyjnie jest to państwo. Średnia długość życia w Kanadzie to 81 lat (12. miejsce na świecie). Wskaźnik skrajnej biedy wynosi 9 proc., podczas gdy w sąsiednich Stanach jest to 15 proc. Wreszcie aż 83 proc. Kanadyjczyków korzysta z internetu (w Stanach - 79 proc.). Rozwojowi młodych talentów sprzyja też z pewnością niska przestępczość. Kanadyjscy policjanci żartują, że nawet gangi są tu multikulturowe; oznacza to, że imigranci nie zakładają gett, w których wykluwają się grupy przestępcze, jak to ma miejsce w USA. Należy też mocno podkreślić, że Kanada od lat sukcesywnie przekopuje swoją drogę na światowym rynku muzycznym i jej obecna pozycja jest pokłosiem bogatych tradycji. Dla nikogo przecież anonimowi nie są tacy artyści jak Paul Anka, Leonard Cohen, Celine Dion, Shania Twain, Neil Young, Brian Adams czy bardzo w Polsce lubiany Garou. Można zatem powiedzieć, że dziś Kanada spija śmietankę z wieloletniego, uporczywego rozpychania się łokciami wśród innych anglosaskich gwiazdek i muzyków. Zobacz Leonarda Cohena w jego wielkim przeboju "Hallelujah":