Politycy, którzy robili wszystko, by to Hillary Clinton zdobyła prezydencką nominację, dziś stawiają na Kamalę Harris. Porównania z Clinton są uzasadnione. Harris jest równie śliska i równie przyjazna dla wielkiego biznesu. Trampoliną do Waszyngtonu było dla niej prestiżowe stanowisko prokuratora generalnego stanu Kalifornia w latach 2011-2017 (Harris zasiada w Senacie po raz pierwszy). W teorii Harris mogłaby być nawet do zaakceptowania dla progresywnego skrzydła Partii Demokratycznej: popiera płacę minimalną na poziomie 15 dolarów za godzinę, zniesienie opłat za college czy powszechną służbę zdrowia. Jednak działalność publiczna Harris nie przydaje jej wiarygodności. Senator z Kalifornii ma bowiem ten sam talent, którym obdarzona była Hillary Clinton - potrafi składać śmiałe, zdecydowane deklaracje, by przypodobać się opinii publicznej, a następnie zręcznie się z nich wyślizguje. Tak było w 2014 roku, gdy Kalifornia próbowała poradzić sobie z problemem przepełnionych więzień. Stan zobowiązał się wcześniej, że wypuści na wolność nieagresywnych skazanych, odsiadujących wyroki za lżejsze przestępstwa, którzy odbyli już większość kary. Później jednak urząd Harris blokował tę decyzję. Pracownicy podlegli prokurator generalnej argumentowali w sądzie, że wypuszczenie więźniów spowoduje... znaczący ubytek taniej siły roboczej. Zrobiła się afera. Kamala Harris oświadczyła: "Byłam zszokowana, kiedy się o tym dowiedziałam. Muszę sprawdzić, kto tak mówił w sądzie". Prokurator generalna stanu Kalifornia nie znała stanowiska prokuratury generalnej stanu Kalifornia? Trudno w to uwierzyć. Tym bardziej, że w ślad za słowami o szoku nie poszły czyny. Konsekwencje nie zostały wyciągnięte, a Harris nie chciała odpowiedzieć na pytanie, czy prokuratura zrewidowała swoje stanowisko w sprawie uzależnienia działalności stanu od pracy więźniów. Harris jako kalifornijska prokurator generalna krytykowała twardą politykę antynarkotykową i to właśnie ją obwiniała o przepełnienie więzień. Pani prokurator była oburzona wsadzaniem do więzień za zapalenie "trawki". Gdy jednak inne stany domagały się od agencji DEA wykreślenia marihuany z listy najgroźniejszych substancji, co umożliwiłoby odstąpienie od tak surowego karania, Harris odmówiła podpisania się pod tym wnioskiem. Co więcej, wedle doniesień lokalnej prasy polityka jej urzędu zaostrzyła się względem zażywających ten narkotyk (każdy schwytany, oskarżony i skazany poprawia statystyki prokuratury). Bodaj najbardziej zastanawiającą historią w karierze Kamali Harris jest sprawa banku OneWest Stevena Mnuchina, byłego wspólnika w Goldman Sachs, a obecnie sekretarza skarbu. OneWest wsławił się bezwzględnym przejmowaniem zadłużonych nieruchomości. Głośna stała się sprawa 90-letniej Ossie Lofton. OneWest zajął jej nieruchomość, ponieważ kobieta zalegała 30 centów w płatnościach. Jak oceniało kalifornijskie biuro ochrony praw konsumenckich, OneWest dopuszczał się nielegalnych działań. Domy zajmował bez wysyłania wymaganych uprzedzeń, z naruszeniem terminów, antydatując dokumenty, wydając decyzje bez prób negocjacji z wierzycielami. W swoim 22-stronicowym raporcie biuro wymieniło ponad tysiąc naruszeń prawa przez bank Mnuchina. "Materiał dowodowy wskazuje na szeroko zakrojoną działalność przestępczą" - mogliśmy przeczytać. Raport wylądował na biurku Kamali Harris. Co zrobiła pani prokurator? Odmówiła wszczęcia postępowania. Swojej decyzji nie uzasadniła do tej pory. Kamala Harris była jedyną kandydatką demokratów do Senatu, która otrzymała sowitą dotację od Stevena Mnuchina. Partyjna wierchuszka ma wiele powodów, by stawiać na Harris: jest inteligentna, dobrze przemawia, jest też mulatką, więc na "dzień dobry" będzie miała przewagę nad Donaldem Trumpem wśród Afroamerykanów (Hillary Clinton nie przyciągała czarnoskórych wyborców w takim stopniu jak Barack Obama). Ale przede wszystkim Harris nie odetnie kurka z pieniędzmi płynącymi z Wall Street, nie naruszy interesów wielkiego biznesu. Dla partyjnych elit to rzecz kluczowa - od milionowych dotacji uzależniają oni swoje powodzenie, a forsowana przez lewe skrzydło koncepcja pracy w terenie, budowania wielkiego ruchu sprzeciwu wobec polityki republikanów przemawia do nich jakby mniej. To wszystko bardzo złe wieści dla stronników Berniego Sandersa, lewicowego konkurenta Hillary Clinton w prawyborach z 2016 roku. Chicieliby oni powtórzyć w 2020 roku kampanię stawiającą na entuzjazm młodych ludzi i wymierzoną w świat finansjery (Sanders nie przyjmował korporacyjnych dotacji). Progresywne środowiska w Partii Demokratycznej od wielu miesięcy nawołują, by zerwać z Wall Street i otworzyć się na oddolne, społeczne inicjatywy. Bezskutecznie. Nie tak dawno miało miejsce starcie tych dwóch koncepcji w rywalizacji o stanowisko szefa komitetu krajowego demokratów. Probiznesowy establishment reprezentował Tom Perez a lewe skrzydło Keith Ellison. Wygrał Perez. Teraz to starcie przenosi się poziom wyżej - rozpoczęła się walka o to, które środowisko będzie reprezentowało demokratów w wyborach prezydenckich w 2020 roku. Faworytką establishmentu staje się Kamala Harris, natomiast obóz przeciwny zdaje się, że już namaścił senator Elizabeth Warren, bezlitośnie grillującą "wilki z Wall Street" w Senacie. Demokraci przegrywają z republikanami wszystko. Biały Dom, Senat, Izbę Reprezentantów, wybory na gubernatorów, burmistrzów, wybory do legislatur stanowych. Tymczasem kierownictwo Partii Demokratycznej każe orkiestrze grać na tym Titanicu głośniej i żwawiej.