Z albumem "Fotografie" było tak: kolega Janusza Panasewicza Jarosław Szlagowski - niegdyś perkusista Lady Pank, dziś dyrektor w wytwórni płytowej - przypomniał "Panasowi", że od premiery jego solowej płyty w 2008 roku upłynęło już sporo czasu. Zmobilizowany tym przypomnieniem Panasewicz zwrócił się do innego swojego kumpla, Johna Portera, z propozycją współpracy. Panowie znają się dobrze, na dodatek łączą ich wspólne zainteresowania. Mowa nie tylko o muzyce. Obaj uwielbiają książki Charlesa Bukowskiego, i nawet planowali nagranie wspólnej płyty z jego tekstami, ale rzecz rozbiła się o prawa autorskie. W 2012 roku John Porter wysłał Januszowi Panasewiczowi prezent świąteczny - osiem świeżutkich kompozycji, napisanych specjalnie dla niego. Wokalista Lady Pank dopisał swoje teksty i wziął ten materiał do producenta Kuby Galińskiego, który pociągnął brzmienie w nieco bardziej, jak to ujął Panasewicz, vintage'ową stronę. I tak właśnie powstał album "Fotografie", druga solowa płyta Janusza Panasewicza. Z okazji jej premiery (25 marca) spotkaliśmy się z wokalistą w Warszawie. INTERIA.PL: Często ogląda pan stare fotografie? Janusz Panasewicz: - Bywa, że tak. Ostatnio najczęściej na Facebooku. Znajomi się odzywają i widzę nasze zdjęcia zrobione wiele, wiele lat temu, kiedy na przykład zaczynaliśmy granie w Lady Pank. Trochę mam też w domu takich zdjęć. Zawsze jest jakaś refleksja przy oglądaniu. Są zdjęcia, które mi się podobają, a niektóre są po prostu śmieszne. Wkurza pana, kiedy kolejna osoba mówi panu, że piosenka "Tępy nóż" z "Fotografii" przypomina Republikę? - Wręcz przeciwnie, bardzo mnie to cieszy, ja uwielbiałem Republikę. Powiem szczerze, to był nieświadomy zabieg. Przyszedłem z tekstem, zacząłem to nagrywać, a Kuba Galiński, producent, powiedział mi, żebym to zrobił w określony sposób. Zaśpiewałem raz, drugi... te głosy, które słychać w tle, to sam sobie dogrywam. Wszystkie wokale nagrywałem sam. - Zacząłem to robić, po czym usiedliśmy na kanapie, tak jak teraz siedzimy, włączyliśmy to i on mówi: stary, przecież to jest Republika! - Oni mieli tendencję do takiego powtarzania, skandowania pewnych sformułowań, które były dla nich ważne, które były szczególne. Na początku myślałem, żeby tę końcówkę "Tępego noża" zmienić, ale później stwierdziłem: nie. Przecież ja bardzo lubiłem ten zespół i byłem blisko z Grzegorzem [Ciechowskim], który też napisał parę tekstów dla Lady Pank m.in. "Zostawcie Titanica". Stwierdziłem, że może to być taki maleńki ukłon w jego stronę. Czy artysta musi być też trochę biznesmenem? Czy pracując nad płytą, zastanawia się pan, co się sprzeda, a co się nie sprzeda? - Znam takich artystów, wielkich artystów, którzy są znakomitymi biznesmenami, i takim na pewno jest Mick Jagger. Gdyby nie on, Stonesi już dawno przestaliby funkcjonować. On tam wszystko ma świetnie poukładane. - Ja oczywiście, pracując w tej branży od wielu lat, jakoś się na tym znam, ale to nie jest wiedza determinująca co mam robić. Po prostu się dogaduję. W tej chwili doszły nowe sposoby informowania, nowe środki przekazu - to dla mnie byłoby za dużo, gdybym miał się tym zajmować. Ufam ludziom, z którymi pracuję, to jest dla mnie najważniejsze, natomiast oczywiście pytam o różne rzeczy: czy nie lepsze byłoby to albo owo. Ale najczęściej przekonują mnie, że najlepiej jest tak, jak oni wymyślają. Widocznie za słabo się znam (śmiech). Pozostając w temacie styku biznesu i sztuki: ostatnio pisarka Kaja Malanowska tak napisała o swoich zarobkach: "mam ochotę strzelić sobie w łeb. P...lę to, p...lę pisanie, p...lę wszystko". Czy pan miał kiedyś taki moment załamania, frustracji z tym związany? - Oczywiście, że tak. Takie rzeczy się zdarzają - wszystkim artystom. No chyba że od razu wydają jedną piosenkę, która jest takim przebojem, że do końca życia nie muszą nic robić. - Ja ją rozumiem i też się nad tym zastanawiam. Czasami robisz fantastyczne rzeczy i jakoś nie przekłada się to na większy biznes i tak dalej. Trzeba trochę mieć w tym szczęścia, ale też sporo cierpliwości. Czasami jest też tak, że ludzie, zwłaszcza młodzi, są bardzo niecierpliwi. Są niecierpliwi w ten sposób, że nagrają coś genialnego, fantastyczną rzecz i myślą: tylu ludzi mnie słucha, ale jakoś te pieniądze do mnie nie wpływają, nie mogę sobie ułożyć z tym życia. W związku z tym rzucają to i zabierają się za inne rzeczy. - Tymczasem ktoś mądry kiedyś powiedział: jeżeli robisz wartościowe, dobre rzeczy, jeżeli umiesz ludzi zainteresować, to któregoś dnia, kiedy leżysz zmięty, zmęczony w łóżku i myślisz, że nic ci się nie udaje, usłyszysz pukanie do drzwi. Pytasz: - "Kto tam"? i słyszysz: - "To my, pieniądze". Warto na taki moment czekać. Wspomniał pan o Micku Jaggerze. Czy znajomość pana i Jana Borysewicza można przyrównać do przyjaźni Micka Jaggera i Keitha Richardsa? Oni się kochają, ale też w dużej mierze nienawidzą. - Długowieczność naszego przebywania razem, tworzącej wspólnie pary wokalista-gitarzysta, gdzie on pisze muzykę, a ja piszę teksty, wspólne występowanie od lat na scenie... w tym sensie można nas przyrównać. - Natomiast nie szedłbym aż tak do końca z tą porównywalnością. Z tego co jeden i drugi pisze w swoich książkach, między nimi doszło do czegoś ogromnego. Otóż jeden drugiemu odbił dziewczynę. To była zdrada, kompletne rozwalenie sytuacji. W przypadku moim i Jana Borysewicza nic takiego nie miało miejsca. Żadnych gwałtownych perypetii? - Oczywiście bywają sytuacje, że jeden na drugiego się wścieka z jakiegoś tam powodu. Ale, Boże mój, to nawet małżeństwa czasami po paru latach się rozwodzą, natomiast my jesteśmy ze sobą od 30 lat. Jesteśmy na siebie skazani. Przebywanie w samolotach, hotelach, w studiu, koncerty... czasami możemy mieć siebie dość, ale trzeba mieć dla siebie szacunek. Trzeba wiedzieć, kiedy można przyłożyć, a kiedy należy odpuścić. Ale szacunek jest podstawą do długotrwałości związku. Jesteście przyjaciółmi? - Jak wielu jest ludzi, tak wiele definicji przyjaźni. Wydaje mi się, że to jest przyjaźń, bo myślimy o sobie. Jeśli jemu dzieje się coś niefajnego w życiu, to zawsze dzwonię do niego... To nie dzieje się codziennie, bo niecodziennie nam się niefajne rzeczy przytrafiają. Całe szczęście. - Na szczęście. Ale myślimy o sobie i po tylu latach można to nazwać przyjaźnią. Czy charyzma i pasja w przypadku rockowych frontmanów są ważniejsze niż wokal? - Można tak powiedzieć. Są artyści, którzy biorą udział w tych "talent shows" i mają niesamowite głosy, mają potencjał, mają struny głosowe krystaliczne. Kiedy dostają do zaśpiewania cover - wszystko się zgadza, bo ludzie znają tę piosenkę. A jak trzeba zaśpiewać coś ze środka, od siebie, to już jest problem. - Jest wielu artystów, którzy nie mają fenomenalnych warunków głosowych, ale mają taką duszę, że po prostu ludzie ich jedzą łyżkami. A jest też wielu, którzy fenomenalnie śpiewają, ale niewiele mają do powiedzenia. My ich nazywamy mistrzami karaoke. - No proszę (śmiech). Czysto hipotetycznie: co by pan usłyszał od jurorów, gdyby wystąpił pan w tego typu programie? - Gdybym miał zaśpiewać? Tak. Czy Kuba Wojewódzki powiedziałby panu: no, ja tu nie wróżę wielkiej kariery? - Pewnie by tak powiedział. Chociaż nie wiadomo, zależy, co bym zaśpiewał i czy byłbym w jego guście, co by to znaczyć nie miało... Szczerze mówiąc, nie zastanawiałem się nigdy nad tym. Dorastałem w czasie, kiedy nie było żadnych castingów. Po prostu gdzieś na Mazurach sobie muzykowałem, później byłem w wojsku, później pojawił się Jan Borysewicz... miałem dużo szczęścia, że to wszystko tak się kręciło. Ale ja też wykazywałem ogromną ochotę, żeby takie rzeczy robić. - Starałem się robić to, co czuję, czyli nie szukać w sobie kogoś innego niż naprawdę jestem. No właśnie, a w programach cała zabawa polega na tym, żeby się wcielić w cudze słowa i cudze emocje. - To prawda. Te programy pokazały, że jest wielu ludzi świetnie śpiewających, natomiast bardzo niewielu robiących coś naprawdę wartościowego. Można ich policzyć na palcach jednej ręki. Czy w polskim show-biznesie dużo się pije? - Sądzę, że kiedyś troszkę więcej niż dzisiaj. To były zupełnie inne czasy. Kiedy zaczynaliśmy, były wielkie festiwale, ludzie się spotykali i dwa dni pili w hotelach. - Przyjeżdżał Dżem, Lady Pank, Republika, TSA, Oddział Zamknięty, wszyscy się znaliśmy i do dzisiaj wielu z nas utrzymuje bliskie kontakty. Uwielbialiśmy ze sobą spędzać czas. Może przez to że teraz ludzie mają mnóstwo zajęć i jest więcej możliwości spędzania czasu poza muzyką, artyści skupiają się na tym, co mają zrobić i szybko się rozchodzą. A czy wam, Lady Pank, zdarzało się przeholować z tym piciem? Przeholować w takim sensie, że wpływało to na wasze występy. - Parę razy tak. Przez 30 lat kilka razy. Zagraliśmy z 10 tysięcy koncertów albo nawet więcej, to jest promil czy nawet mniej, więc szkoda o tym gadać. Wielu wspaniałym ludziom, którzy piszą, którzy są politykami albo lekarzami, różne takie rzeczy się zdarzają. Nie ma co przesadzać. Nie jesteśmy szczególni w tym sposobie bycia i patrzenia na świat niż inni ludzie. Jeśli chodzi o alkohol czy inne używki to jesteśmy bardzo pośrodku. Z Januszem Panasewiczem rozmawiał Michał Michalak.