Urodzona w 1985 roku Eleanor Catton to autorka imponującej, ponad 800-stronicowej powieści w XIX-wiecznym, wiktoriańskim stylu - "Wszystko co lśni" - której fabuła osadzona jest w czasach nowozelandzkiej gorączki złota. Za tę książkę Catton otrzymała w 2013 roku prestiżową nagrodę - Man Booker Prize. Od tego momentu jej życie zmieniło się nie do poznania. Zdążyła zostać zarówno "najbardziej utalentowaną pisarką świata", jak i "zdrajczynią". Z Eleanor Catton rozmawialiśmy na Festiwalu Conrada w Krakowie. Michał Michalak, Interia: Gwiazdy muzyki często opowiadają, że proces twórczy związany z nagrywaniem albumów owszem, bywa satysfakcjonujący, ale prawdziwe spełnienie odczuwają dopiero na scenie, wśród publiczności. Czy ma pani podobne odczucia, podróżując po całym świecie i spotykając się z czytelnikami? Eleanor Catton: - Z literaturą jest trochę inaczej. Muzyk realizuje swoją twórczość na scenie. Odbiorca doświadcza muzyki na żywo. Pisarze czasami czytają swoje książki na spotkaniach, jednak doświadczenie czytania jest przeważnie dużo bardziej intymne. Z kolei rozmowa o książkach to już zupełnie co innego niż pisanie. To zupełnie inna umiejętność i wcale nie czuję się tak pewnie, gdy mam opowiadać o pisaniu. Jednak spotkania z czytelnikami niemal za każdym razem są niezwykle pouczające i ekscytujące. Podchodzę do nich z dużą dozą pokory. Podróżować po świecie i spotykać ludzi, którzy czytali twoje prace - to zawsze jest wyjątkowo interesujące. Każdy pewnie dostrzega coś innego, patrzy z innej - swojej - perspektywy. - To prawda. Kontekst kulturowy wiele zmienia w odbiorze książki. To bardzo ciekawe. Na przykład tutaj, w Polsce, Nowa Zelandia nie jest krajem mocno osadzonym w zbiorowej świadomości. Moja książka będzie więc zupełnie inaczej odczytywana w Polsce niż na przykład w Australii, której związki z Nową Zelandią są dużo silniejsze. Obserwuje pani te konteksty, ale najprzyjemniejsze jest samo pisanie? - Kiedy jestem sama w domu i piszę. Najbardziej lubię ten moment, gdy mam już wszystko "rozgrzebane", ale wciąż jestem na początku i książka może pójść w różnych kierunkach. Kiedy tak naprawdę poznajesz swoją książkę, oswajasz się z nią. "Wszystko co lśni" ma złożoną strukturę, inspirowaną m.in. astrologią. Również wątki fabularne sprawiają wrażenie bardzo uważnie i drobiazgowo przygotowanych. Czy planuje pani wszystko w najmniejszych detalach jeszcze przed pisaniem czy też lubi pani czasem, gdy pisanie samo panią poprowadzi? - Staram się połączyć oba te podejścia. Uważam, że podczas pisania powinno się mieć w sobie ciekawość. Oczywiście musisz wiedzieć, jaką książkę chcesz napisać. To jest ogromnie ważne już na etapie zbierania materiałów. Może to być jakaś ogólna zasada, ale ważne, żeby od początku znać kierunek, w którym się będzie podążać. Przesadne planowanie może jednak zabić książkę. Powieść zbyt szczegółowo zaplanowana może się okazać statyczna. Pozbawiona duszy? - Zgadzam się. Trzeba być zdecydowanym co do kierunku, ale jednocześnie pozostać otwartym i chłonnym. Jak dużo poprawek pani robi, jak często przepisuje pani wszystko od nowa? - Kiedy postawiłam ostatnią kropkę we "Wszystko co lśni", to był koniec mojej pracy, przekazałam maszynopis wydawcy. Nie oznacza to jednak, że nie wracałam cały czas do wcześniejszych rozdziałów i nie polerowałam ich po wielokroć. Nie pracuję w taki sposób, że tworzę jeden szkic powieści, a później następny, tylko raczej poprawiam w trakcie pisania. Po skończeniu pierwszego rozdziału dłubałam w nim intensywnie. Gdy gotowy był drugi, polerowałam go, jednocześnie wprowadzając niezbędne poprawki w pierwszym. Kiedy uświadomiła sobie pani, że to jednak będzie bardzo długa książka? - (śmiech) Przez długi czas wypierałam to ze świadomości. Książka podzielona jest na 12 części, a każda część jest o połowę krótsza od poprzedniej. Z matematycznego punktu widzenia zdawałam sobie sprawę, że jeśli ostatnia część będzie dłuższa niż kilka słów, to pierwsza część będzie musiała być ogromna. Odkładałam jednak tę myśl na bok, nie chciałam się na tym koncentrować. Nie jestem jedną z tych osób, których ambicją było napisanie bardzo długiej książki. To po prostu stało się samo. - Długość stała się konsekwencją wyboru formy. Również wiele XIX-wiecznych powieści, na których się wzorowałam, było podobnej objętości. Na przykład "Bracia Karamazow", którzy byli dla mnie niezwykle ważni podczas prac nad "Wszystko co lśni". Sporo z tej książki ukradłam (śmiech). XIX-wieczna narracja, z dużą liczbą bohaterów o skomplikowanej naturze, wymaga zapisania tylu stron. Samo zbieranie materiałów zajęło dwa lata. Od czego pani zaczęła? - Zaczęłam od książek, które wpłynęły na konstrukcję mojej powieści - czytałam m.in. rzeczy dotyczące astrologii i filozofii. Była też wyjątkowa książka pod tytułem "Gödel, Escher, Bach", napisana przez amerykańskiego naukowca Douglasa Hofstadtera. Autor opisywał matematyka - Kurta Gödela, malarza - M. C. Eschera i kompozytora - Jana Sebastiana Bacha pod kątem tego, co ich łączy m.in. z punktu widzenia matematyki i logiki. Byłam zafascynowana tą książką i zadałam sobie pytanie, dlaczego w tym gronie nie ma pisarza. Pomyślałam zuchwale, że mogłabym wypełnić tę lukę. Zostać czwartym elementem. - Dokładnie. Inna część przygotowań dotyczyła poszukiwania tego, co mnie ekscytuje i co mogłabym przenieść do świata fikcji. Czytałam wówczas dużo książek historycznych - opisujących zarówno historię Nowej Zelandii, jak i świata w XIX wieku. Jednocześnie wspominane już XIX-wieczne powieści były dla mnie ogromną inspiracją. Jedna z bohaterek "Wszystko co lśni", Lydia Wells, pielęgnowała swoje paznokcie sokiem z cytryny - ukradłam to z "Pani Bovary". - Czerpałam więc zarówno z wydarzeń fikcyjnych, jak i historycznych faktów. Jeśli jednak za bardzo skupiasz się na zgłębianiu historii, to ryzykujesz, że napiszesz powieść z perspektywy historyka, z perspektywy kulturowych nurtów danego okresu. To może być ślepa uliczka. Zupełnie niechcący może powstać książka o najciekawszych wydarzeniach historycznych, podczas gdy ty masz inną ciekawą historię do opowiedzenia. Historyczne fakty, które poznajesz, mają to do siebie, że domagają się wstawienia do książki, a przez to mogą zniekształcić całą opowieść. We "Wszystko co lśni" jest mnóstwo błędów historycznych. Naprawdę? - O tak. Niesamowicie dużo nieścisłości i błędów. Podchodziłam jednak do researchu historycznego dość nonszalancko. Jeśli coś mnie zainteresowało, to wykorzystywałam to. Dopóki mówimy o fikcji, a nie książce historycznej, to chyba nie trzeba być w stu procentach akuratnym. - To jednak zdenerwowało wielu moich czytelników. Moi bohaterowie na przykład mówią o przeprawie przez Morze Tasmańskie. Tyle że ono zostało tak nazwane dużo później. Postrzegam siebie jak iluzjonistę, który ma sprawić, że odbiorca będzie się dobrze bawić i jednocześnie da się zwieść. Jeśli popełnisz błąd, przez który tracisz czytelnika, przez który przestaje ci wierzyć, wtedy masz problem. Jeśli tak się nie stanie, wolno ci wszystko (śmiech). Mówiła pani, że "Wszystko co lśni" było gnębione przez recenzentów płci męskiej, powyżej 45. roku. Co takiego napisali i jaka była ich motywacja? - Oj, myślę, że to była niemądra wypowiedź z mojej strony. Sądzę jednak, że odbiór literatury na całym świecie jest podszyty pewną niesprawiedliwością. Kiedy moja książka została opublikowana, jej eksperymentalna natura była pomijana, a kwestie historyczne były wyolbrzymiane. Gdyby nie mój wiek i płeć, książka byłaby odbierana inaczej. Nasz odbiór jest siłą rzeczy manipulowany wyobrażeniami na temat autora i tego, co o nim wiemy. W przypadku niektórych recenzji uważałam, że z powodu mojego wieku i płci nie jestem traktowana poważnie. Żartobliwie odpowiedziałam, że ja też nie będę traktować tych recenzji poważnie ze względu na wiek i płeć recenzentów. Później przyszła nagroda - Man Booker Prize 2013. Stres był duży podczas gali? - To było wręcz wyniszczające (śmiech). Trwało to zresztą znacznie dłużej, bo nominacje zostały ogłoszone trzy miesiące wcześniej. Chciałam się przygotować na każdą okoliczność. To niezwykle wytworna uroczystość. Odbywa się w Guildhall w Londynie. Była tam Kamila, księżna Kornwalii, i inne ważne osobistości. Co zmieniła nagroda? - Jeśli chodzi o sferę materialną, to zmieniło się wszystko. Wynajmowałam mieszkanie, w którym nie było wielu wygód. Zatem moja sytuacja finansowa zmieniła się diametralnie. Nagroda sprawiła także, że niesamowicie dużo podróżuję. Że mogę być w takich miejscach jak Kraków. To na pewno wpłynie na moją twórczość, mam poczucie, że poszerzyłam swoje horyzonty. A jeśli chodzi o dodatkową presję? - Na pewno się pojawiła. Wie pan, nie napisałam ani słowa fikcji od czasu, gdy skończyłam "Wszystko co lśni". Od trzech lat nie napisałam żadnej prozy. Nazywa to pani "kreatywną zimą". - Tak, i jest to bardzo długa zima (śmiech). Nie wygląda pani na specjalnie zmartwioną. - Może dlatego, że mam pewien pomysł, który już zapuszcza korzenie. Rozumiem, że nie zdradzi nam go pani? - Nie chcę zepsuć czytelnikom zabawy. Akcja będzie się działa w bardzo niedalekiej przyszłości. Jeśli chodzi o pana pytanie dotyczące presji, to po wygraniu nagrody trzeba uważać, by nie zacząć zadzierać nosa, by nie żyć w przekonaniu, że teraz będę już tworzyć same arcydzieła, bo wtedy zatraca się samokrytycyzm i wychodzi bardzo słaba książka. Staram się więc, może nawet za bardzo, uniknąć tej arogancji, kwestionując swoje pomysły. W tym sensie jestem dużo bardziej niespokojna, niepewna siebie i swojej twórczości niż wcześniej. Na podstawie "Wszystko co lśni" BBC2 nakręci serial. Czy może nam pani powiedzieć coś więcej o tym projekcie i o swojej roli w nim? - Wszystko się zgadza. Moja rola jest bardzo odpowiedzialna - to ja będę adaptowała książkę. Pisze pani scenariusz? - Tak. Serial będzie miał sześć godzinnych odcinków. Napisałam już trzy. Żeby to zrobić, musiałam w pewnym sensie "wrócić do szkoły". Kupiłam wszystkie książki o pisaniu scenariuszy. Zaczęłam oglądać seriale pod kątem warsztatu. Struktura "Wszystko co lśni" jest niemożliwa do zreplikowania na ekranie. Rozpoczęcie serialu tam, gdzie zaczyna się książka, byłoby nie do zrobienia. Oglądając bohaterów na ekranie, chcesz przeżywać wydarzenia razem z nimi. W książce, gdy Walter Moody przybywa na pierwszych stronach do Hokitika, wszystko już się właściwie wydarzyło. Producent i ja postanowiliśmy, że nie będzie żadnych retrospekcji. Uznaliśmy, że to nieeleganckie i nadużywane narzędzie. Oznacza to, że wszystko wydarzy się chronologicznie, na naszych oczach. Ogląda pan "Grę o tron"? No jasne. - Fascynujące jest to, że przez pięć sezonów nie ma żadnych retrospekcji, akcja po prostu idzie naprzód. I nagle w szóstej serii twórcy odeszli od tej zasady. Uważam, że serial jest wciągający właśnie dlatego, że wiesz, iż nie ma oglądania się wstecz, gdy otrzymujesz niezbędne informacje wraz z rozwojem akcji. Walter Moody jest pierwszym bohaterem, który pojawia się w książce. W serialu będzie ostatnim. Jeśli już przy "Grze o tron" jesteśmy... George R.R. Martin jest niemiłosiernie poganiany przez czytelników, by opublikował kolejną część swojej sagi. Czy to brak szacunku dla pisarza czy też przewrotny komplement? - Trzymam tutaj stronę George'a. Uważam, że powinniśmy czekać tyle czasu, ile on potrzebuje. Saga to oczywiście co innego niż pisanie pojedynczej powieści. Ale jedna rzecz jest wspólna - jak opublikujesz książkę, ona już będzie opublikowana na zawsze. Jeśli się spieszysz, to będziesz musiał później żyć z czymś, co jest odległe od twoich wyobrażeń. Z drugiej strony, zbyt długie zwlekanie też może zrujnować książkę. Możesz utracić energię, która cię napędzała. Gdy poświęcasz zbyt dużo czasu na napisanie jednej książki, to pod koniec pisania jesteś już kimś innym niż na początku. I książka to odzwierciedla, ale w sposób niekoniecznie dla niej korzystny. Niektóre opowieści zasługują na to, by zostać spisanymi szybko. Gdzieś czytałam, że Kazuo Ishiguro napisał "Okruchy dnia" w trzy tygodnie. Z kolei inne genialne książki były pisane latami. Z zaskoczeniem i z pewnym rozbawieniem wyczytałem, że była pani bohaterką afery "Cattongate". Wyjaśnijmy polskim czytelnikom, o co w aferze Cattongate chodziło. - Podczas pobytu w Indiach udzielałam wywiadu grupie dziennikarzy. Zaczęliśmy rozmawiać o politycznym klimacie w Nowej Zelandii. Rządzi tam obecnie centroprawica. Premierem jest prekursor "trumpizmu" (John Key - przyp. red.). Może nie jest tak odpychający jak Donald Trump. Ale on również nie jest zawodowym politykiem, przyszedł z biznesu, dorobił się na handlu walutami. Do władzy doszedł populistycznymi hasłami, przedstawiał siebie jako kandydat "z ludu". Mam wiele zastrzeżeń do jego polityki. Jest jednak bardzo popularny w kraju. - Podzieliłam się więc z dziennikarzami swoją opinią i nieoczekiwanie on sam odpowiedział na moją krytykę w telewizji śniadaniowej. Powiedział Nowozelandczykom, że nie znam się na polityce i że powinnam się zamknąć. W Nowej Zelandii było to wydarzenie bez precedensu. Premier wykorzystał swój urząd jako platformę do zaatakowania jednego z obywateli. To było szokujące. Do ataku ruszyli też inni. Kto? - Podobnie jak w Ameryce, w nowozelandzkim radiu i telewizji mamy osobowości, które posługują się bardzo ostrym językiem, zniesławiającym, które lubią szokować, można powiedzieć, że skopiowaliśmy ten republikański model kojarzony na przykład z Fox News. Jedna z takich osób, dzień po wypowiedzi premiera, nazwała mnie zdrajcą państwa. Mówił też, że jestem niewdzięcznikiem. To odbiło się szerokim echem. Wszyscy nagle zaczęli się o mnie kłócić. Trwało to miesiącami. Teraz się śmieję, ale wtedy mnie to nie bawiło. Zareagowałam bardzo emocjonalnie. Dziś jestem zawstydzona reakcją mojego kraju. Dodam też, że cytat, który wywołał takie kontrowersje, poruszał bardzo istotne kwestie. Mówiła pani o neoliberalnej, krótkowzrocznej, skoncentrowanej na zysku i pieniądzach polityce. Nikt nie powinien być za to nazywany zdrajcą. - Wiele ludzi było wściekłych, że mówiłam coś złego o swoim kraju za granicą. Zarzucano mi pranie brudów za oceanem. To absurdalne. I niedojrzałe. Jedna z prawicowych grup popierających premiera chciała mnie zdyskredytować i opublikowała listę wszystkich publicznych dotacji na moją twórczość. Lista zawierała błędy, ale zamykała się w kwocie 50 tys. dolarów w trakcie całej mojej kariery. Nie miało znaczenia, że pieniądze przeznaczyłam na opłaty i koszty związane z pisaniem. Ale 50 tys. dolarów za 10 lat nie brzmi jak jakaś straszna kwota. - Wychodzi 5 tys. dolarów rocznie od nowozelandzkich podatników. Lista miała na celu zdyskredytowanie mnie w oczach opinii publicznej i została przedrukowana w "New Zealand Herald", jednym z prawicowych tytułów z grupy Ruperta Murdocha. Te pokłady gniewu i wysiłek wkładany w to, by podtrzymać narrację o mojej niewdzięczności, były dla mnie zdumiewające. Nie mogłam w to uwierzyć. To bolało. Rozpoczęła się dyskusja, czy artysta, który otrzymuje publiczne pieniądze, ma prawo krytykować władzę. Co za absurdalny sposób myślenia. - To jest czerpanie wzorców z korporacyjnego sponsoringu. Gdy sportowiec powie coś niewłaściwego w mediach, koncerny często wycofują się ze sponsorowania go. Ta logika została przeniesiona na wszystkie inne formy wsparcia. I tą logiką posługiwano się w odniesieniu do mnie. "Nie powinnaś była przyjmować tych pieniędzy, jeśli zamierzałaś skrytykować swój kraj" - usłyszałam. To płytkie i zasmucające spojrzenie na sztukę. Ironia polega na tym, że jeśli spojrzymy na wyniki sprzedaży mojej książki w Nowej Zelandii, i jeśli weźmiemy pod uwagę, że tutaj kręcony będzie serial, to inwestycja we mnie zwróciła się po wielokroć. To była bardzo mądra inwestycja (śmiech).