Rezygnacja z gali wręczenia statuetek z powodu niedawnej tragedii była zapewne decyzją trafną. Ale pozostaje pytanie, czy gdyby do uroczystości doszło, kwestia laureatów kogokolwiek by zainteresowała. To, że Fryderykami zostanie obsypana Kasia Nosowska i jej Hey, wiadomo było od dawna. Po pierwsze, wokalistka jest ulubienicą Akademii, po drugie, zespół nagrał bardzo dobrą płytę. Inaczej być więc nie mogło. Hey, Behemoth, Ostry, Anita Lipnicka, Gaba Kulka, Kapela ze Wsi Warszawa - trudno było spodziewać się innych rozstrzygnięć, trudno zarzucać jury niesprawiedliwy werdykt.Przewidywalność to jednak najmniejszy grzech Fryderyków i poniekąd usprawiedliwiony. Nagród nie dostają obciachowcy - oni mogą liczyć na Viva Comet czy Superjedynki - nie dostają ich również niszowcy, artyści, których zna garstka fanatyków. Wydaje się, że jury próbuje nagradzać artystów znajdujących się pomiędzy tymi frakcjami, a ze słabości naszego rynku muzycznego wynika fakt, że niewielu twórców się na tej półce mieści. Czepiać się można za to rozmieszczenia wykonawców w kategoriach - tutaj co roku są jaja. Lipnicka wygrywa w "piosence poetyckiej", a składanka "Cafe Fogg 2" to laureat kategorii... "album roku muzyka klubowa". To jednak błahostki, z którymi przy odrobinie pomyślunku można się rozprawić. Dziwne poukładanie wykonawców w kategoriach to efekt kalkulacji wytwórni płytowych, które analizują, gdzie ich podopieczny ma największe szanse na zwycięstwo. Związek Producentów Audio-Video - organizator Fryderyków - nie ma większego interesu w kombinowaniu z nominacjami. Prawdziwym problemem jest brak marki. Fryderyki nie są dla nikogo atrakcyjnym produktem, ZPAV od kilku lat nie jest w stanie przekonać telewizji, że warto we Fryderyki zainwestować, że warto zrobić im wielką galę. Popatrzmy na Piłkarskie Oscary, organizowane przez Canal Plus. Taki gruchot jak ekstraklasa ma nagrody z prawdziwego zdarzenia, gala robiona jest z rozmachem, o laureatach się dyskutuje, choć są to ci sami słabi piłkarze, na których wrzeszczymy przed telewizorem, bo nie przyjęli dobrze piłki. Dlaczego równie gorąco nie rozprawia się o Fryderykach w internecie czy prasie - jeśli już to z nudów lub obowiązku? Dlaczego z niecierpliwością nie przebieramy nogami na myśl o kolejnej gali? Brakuje strategii, pomysłów i opakowania. Akademia jest tworem ogromnym i niezorganizowanym, bez spójnej koncepcji i liderów. "Pan wie, kto w ogóle tworzy tę Akademię? Co to za ludzie są? Bo ja nie mam pojęcia" - zapytała mnie dwie gale temu Maryla Rodowicz. Mądrzejszy o lekturę regulaminu donoszę czytelnikom, że Akademię Fonograficzną tworzą wszyscy nominowani do Fryderyków od początku istnienia nagrody, członkowie ZPAV oraz... każdy związany z branżą muzyczną, kto się zgłosi i zostanie przez związek zaakceptowany (konkretnie przez Radę Akademii, ale nie wchodźmy w szczegóły). ZPAV ustawia siebie w wygodnej roli koordynatora, notariusza. Wygląda to tak: przyjmujemy zgłoszenia, organizujemy głosowanie, wyłaniamy nominowanych i zwycięzców, rozdajemy Fryderyki. Koniec, wszyscy są szczęśliwi, myjemy ząbki i lulu. Fryderyki są fatalnie rozgrywane medialnie. Poza suchymi komunikatami o nominowanych, Akademia nie jest w stanie nic więcej zaproponować. Nie ma materiałów dla dziennikarzy, którzy na co dzień niezbyt pilnie śledzą polską branżę muzyczną (sylwetek artystów, próbek nagrań), nie ma nawet profilu na Facebooku. Gali Fryderyków nie towarzyszą żadne dodatkowe atrakcje, poza spacerem gwiazd po czerwonym dywanie - nie ma wyjątkowych występów, nie ma specjalnych gości, nie ma pomysłów, jak można by Fryderyki ładnie ograć. Dawno, dawno temu, gdy te nagrody były naprawdę cool, wiązały się z nimi takie historie, jak choćby wspólny występ Kasi Nosowskiej, Edyty Bartosiewicz i Kasi Kowalskiej. Artyści też bardziej przykładali się do swoich "pięciu minut", czego dowodem Agnieszka Chylińska i jej odezwa do nauczycieli. Zauważmy, jak doskonale MTV rozgrywa każdą swoją galę wyreżyserowanym mini-skandalem. To wcale nie musi być cyniczne oszukiwanie widza. Impreza, która jest dobrą marką, powinna zapewniać odpowiednią dawkę emocji (tegoroczne Oscary sprzedawano jako pojedynek Jamesa Camerona z byłą żoną, bitwę wielkiego budżetu z małym budżetem, Dawid kontra Goliat). Telewizja musi mieć pewność, że temat jest atrakcyjny, przecież nikt o zdrowych zmysłach nie będzie emitował w prime time gali o dramaturgii akademii szkolnej. Gdybym był telewizyjnym decydentem, który znalazł na biurku pomysł na galę nagród z branży - uwaga! - rozrywkowej - mniej więcej taki: "Zawołać 10 razy na scenę Nosowską i może niech coś jeszcze zaśpiewa", to też trzymałbym kasę na inne, ciekawsze projekty. W tym roku debata nad kształtem Fryderyków i ich pokazywania została zawieszona przez narodową tragedię, ale to nie znaczy, że problem zniknął. Oby w przyszłym roku było co oglądać. Michał Michalak Czytaj blog "Język elit" Michała Michalaka