W poniedziałkowej debacie starło się pięcioro kandydatów na prezydenta z największym poparciem. Tylko oni mają szanse na wejście do drugiej tury i to spośród nich wyłoniony zostanie następca Francois Hollande'a. Przegrany O ile wskazanie zwycięzcy wyborczych debat z reguły uwarunkowane jest przekonaniami politycznymi oglądającego, o tyle łatwo wyłonić największego przegranego "Le Grand Débat", bo tak ochrzczono to wydarzenie. Francois Fillon był przygaszony, wycofany, niemrawy. Komentatorzy twierdzą, że chciał wyglądać dostojnie i prezydencko, ale tak się w swojej "prezydenckości" rozpuścił, że po prostu oddał pole konkurentom. Finalne słowa, nawiązujące do skandalu z domniemanym zatrudnianiem rodziny na fikcyjnych etatach, brzmiało jak błaganie o litość, o drugą szansę. "Popełniłem błędy, ale jestem najbardziej doświadczonym kandydatem" - przekonywał nieprzekonująco. Kandydat w kurtce Najwięcej fajerwerków zapewnili widzom Marine Le Pen i Jean-Luc Mélenchon - swobodni, przemawiający z pasją, chętnie wchodzący w polemiki. Zwłaszcza Mélenchon zaczepiał pozostałych kandydatów, ale nie "na Joachima Brudzińskiego", tylko punktując ich z poziomu swoich przekonań i swojej wizji Francji - a mówimy, należy dodać, o kandydacie skrajnie lewicowym. Mélenchon wypadł przekonująco, bo w odróżnieniu od dwóch młodszych kolegów - Benoit Hamona i Emmanuela Macrona - nie recytował przygotowanych wcześniej formułek, nie starał się też jak Fillon "wypaść prezydencko". Przyszedł na debatę w kurtce, jakby prosto z wiecu, i mówił od serca, żywo przy tym gestykulując. Hamon tylko poprawnie A ponieważ Mélenchon wypadł tak, jak wypadł, to nieco przybladł blask Benoit Hamona, który był sensacją prawyborów socjalistów, ale od tamtego czasu systematycznie traci poparcie. W dyskusji Hamon trzymał się swojego programu, zakładającego m.in. skrócenie czasu pracy, wprowadzenie bezwarunkowego dochodu podstawowego i uderzenie w finansjerę podatkami, trzymał się również pozytywnego, "przyszłościowego" przekazu, ale poza zrelacjonowaniem widzom swoich poglądów, nie pokazał niczego "ekstra" i w żaden sposób nie zbliżył się do drugiej tury. "Nie" dla imigracji Podczas debaty można było przekonać się, skąd bierze się popularność Marine Le Pen. Szefowa Frontu Narodowego, oprócz tego, że jest wytrawnym, wyrachowanym politykiem, wygrywa wyrazistością poglądów, nawet jeśli na potrzeby kampanii rozmywa kwestię wyjścia Francji z Unii Europejskiej czy opuszczenia strefy euro. "Jestem przeciwko imigracji. Legalnej i nielegalnej" - widzowie znów mogli usłyszeć z ust Le Pen antyimigranckie tyrady, okraszone argumentami o bezpieczeństwie i odzyskiwaniu przez Francję swojej tożsamości. Liderka FN sporo miejsca poświęciła krytyce firm przenoszących miejsca pracy z Francji do Polski. Zagroziła, że obłoży ich produkty 35-procentowym cłem. Wychwalała przy okazji Wielką Brytanię za decyzję o wyjściu z UE, która "już przynosi wspaniałe efekty". Zaatakowała też swojego głównego konkurenta Emmanuela Macrona, pokazując go jako kandydata beztreściowego, mającego "dla każdego coś miłego". Plastikowy Macron? Macron jako faworyt wyborów był zresztą najczęściej atakowany - zarówno z lewa, jak i z prawa. Były minister gospodarki, który po raz pierwszy w życiu kandyduje w wyborach, bronił się zręcznie. Le Pen odpowiadał, że przecież radykalnie różni ich stosunek do Unii Europejskiej, imigracji czy rynku pracy, a on tego nie ukrywa, więc zarzut braku poglądów jest, jego zdaniem, nietrafiony. Strategia Macrona była klarowna od samego początku: jestem kandydatem pragmatycznym, nie ideologicznym. Nie interesuje mnie podział na lewicę i prawicę, tylko przyszłość Francji. 39-letni kandydat z jednej strony retorycznie był przygotowany bezbłędnie, a z drugiej trudno było oprzeć się wrażeniu, że oto sprzedawany jest wyborcom polityczny produkt w błyszczącym opakowaniu, a nie lider z krwi i kości. Wyraźne linie podziału Francuzi mają ten komfort, że w zależności od poglądów mogą dobrać kandydata pod nie skrojonego. Pretendentom zdarza się gdzieś tam wygładzić stanowisko, ale to przypadki rzadkie, częściej bowiem wyostrzają je, zaznaczają swoją odrębność, nie oglądając się na badania opinii. Kiedy Le Pen mówi: żadnych imigrantów, Mélenchon, Hamon i Macron deklarują szerokie otwarcie drzwi dla uchodźców i za wzór podają Niemcy. Kiedy Fillon i Macron idą w thatcheryzm - chcą ciąć wydatki, wydłużać tydzień pracy, obniżać podatki - pozostała trójka zdecydowanie opowiada się za państwem socjalnym. To zresztą ciekawa sytuacja, gdy skrajnie lewicowy Mélenchon i uchodząca za skrajnie prawicową Le Pen - a razem z nimi socjalista Hamon - zaczynają mówić jednym głosem, gdy bronią zasiłków czy opowiadają się przeciwko dominacji wielkiego biznesu. Le Pen, przedstawiając Macrona jako faworyta korporacji, w taki sposób mówiła o finansjerze, że równie dobrze mógłby to mówić Jeremy Corbyn czy Bernie Sanders. Z kolei jeśli chodzi o neoliberalne recepty Fillona i Macrona, to nawet jeśli uznamy je za błędne, imponować musi mówienie Francuzom wprost: chcemy, żebyście więcej i dłużej pracowali, chcemy obniżyć wam zasiłki. Równie wyraźny podział wyłonił się w przypadku stosunku do Rosji. Zdecydowanie krytyczne stanowisko w sprawie aneksji Krymu czy działań w Syrii zaprezentowali lewicowi Mélenchon i Hamon, z kolei Fillon i Le Pen nie kryją się ze swoją życzliwością dla poczynań Władimira Putina. Ale żeby nie było zbyt przewidywalnie - zarówno Mélenchon, jak i Le Pen chcieliby Francję z NATO wyprowadzić. Co lubią Francuzi Niemal 3,5-godzinna debata przyniosła wyczerpującą odpowiedź na pytanie o poglądy poszczególnych kandydatów. Dosłownie - wyczerpującą. Gdy rozpoczynała się czwarta godzina wymiany argumentów, ktoś zażartował na Twitterze: Jedno jest pewne - Francuzi uwielbiają słuchać innych Francuzów mówiących po francusku. -----Interia nad Sekwaną. Od 21 kwietnia będziemy relacjonować wybory prezydenckie we Francji prosto z Paryża (i nie tylko). Wypatrujcie naszych korespondencji, zdjęć, materiałów wideo. Zapraszamy!