Daryl Davis to pianista bluesowy, który występował m.in. z Chuckiem Berrym czy Bo Diddleyem. Davis zasłynął jednak nie dokonaniami muzycznymi, choć pianistą jest więcej niż zręcznym, a faktem, że przez 30 lat chodził na wiece Ku Klux Klanu i poznawał członków tej organizacji. Pod wpływem rozmów z Davisem rasiści zmieniali swój światopogląd i odchodzili z KKK. Z muzykiem rozmawialiśmy w Krakowie, dokąd przyleciał, by zagrać kameralny koncert, ale przede wszystkim, by opowiedzieć tu swoją historię. Michał Michalak, Interia: Wciąż ma pan ich szaty i kaptury? Daryl Davis: - Tak, jest to pokaźna kolekcja i wciąż dochodzą nowe. Słyszę czasem pytanie: "Daryl, dlaczego to robisz? Dlaczego ich nie spalisz?". Rozumiem ten wstręt. Ja też go odczuwam. Jednak jest to część amerykańskiej historii. A historii się nie niszczy. Brudne rzeczy trzymasz osobno. Na przykład w muzeum. Ja też pewnego dnia otworzę muzeum. Nigdy nie powinniśmy zapominać o naszej historii - dobrej, złej, wstydliwej. To część tego, kim jesteśmy, i musi zostać zachowane dla przyszłych pokoleń. Tak jak muzea Holokaustu. Wszystko w nich jest złe, upiorne, haniebne. Ale ważne jest, żeby ludzie to zobaczyli. A czy traktuje pan te kaptury również w kategorii trofeów? "O, kolejny nawrócony, kolejny, który zobaczył światło"? - Oczywiście jestem szczęśliwy, gdy ludzie dostrzegają światło i porzucają niebezpieczną ideologię. To oni przekazują mi kaptury, szaty czy flagi symbolizujące tę ideologię. Ale trofeum to jest coś, na co patrzysz z dumą. Nie jestem dumny z szat Ku Klux Klanu. Jednak jestem dumny z każdej osoby, która opuściła Klan. To nad wyraz symboliczne, gdy ściągają uniform uosabiający tę ideologię. Wszystko w co wierzyli - rasizm, supremacja białych - zawiera się w tym kostiumie. A oni potrafili go przekazać osobie, której nienawidzili całym sercem. Kiedy po raz pierwszy miał pan styczność z członkiem KKK? - Wtedy, kiedy go pobiłem. Nie wiedziałem wówczas, że jest członkiem Klanu. To było w Frederick w stanie Maryland, po koncercie. Już miałem odjeżdżać z parkingu do domu, kiedy zobaczyłem, że jakiś facet siedzi na leżącej kobiecie i uderza jej głową o beton. Wokół zgromadzeni byli ludzie, którzy się temu tylko przyglądali. Nie interweniowali. Wyskoczyłem z samochodu, żeby go powstrzymać. Rzuciłem się na gościa i go pobiłem. Dopiero wtedy wezwali policję. Jakby to on mnie pobił, nic by nie zrobili. Ale ponieważ było na odwrót, zadzwonili po gliny. Policja puściła go wolno, nie zatrzymali go. Co było dalej? - Złożyłem zawiadomienie na komisariacie. Okazało się, że napastnikiem był lokalny strażak. Miejscowi policjanci go znali i dlatego wypuścili. Nawet nie zainteresowali się pobitą kobietą. To ja udzieliłem jej pomocy. Kilka miesięcy później spotkaliśmy się w sądzie. Wtedy powiedziała mi, że napastnik to jej były narzeczony i że jest członkiem KKK. Nie miało to dla mnie większego znaczenia. Dla mnie był facetem krzywdzącym drugą osobę. A kiedy po raz pierwszy miał pan okazję wymienić uwagi z członkiem Klanu? - Tym razem wszystko odbyło się bardzo pokojowo. Działo się to w tym samym mieście. Grałem zawodowo bluesa z białymi muzykami, w barze dla białych. Pewnego razu, kiedy skończyłem, podszedł do mnie mężczyzna i powiedział, że ogromnie mu się podobała moja gra na fortepianie. Stwierdził, że pierwszy raz usłyszał czarnego grającego jak Jerry Lee Lewis. Dopiero ode mnie dowiedział się, że to od czarnych Lewis nauczył się tak grać. Nie uwierzył mi. Ale był zafascynowany, że czarny potrafi grać białą muzykę. Nawet jeśli jej źródła były w istocie czarne, czego on wówczas nie przyjmował do wiadomości. I tak sobie rozmawialiście... - Zaprosił mnie do stolika, zamówił piwo, ja sok, i wówczas wyjawił, że jest członkiem Ku Klux Klanu. Mimo tego z czasem zaprzyjaźniliśmy się. Dał mi swój numer telefonu. Grałem w tym barze co sześć tygodni, bo zespoły się zmieniały. Za każdym razem gdy zbliżał się nasz występ, dzwoniłem do niego i mówiłem: "hej, stary, gramy w ten weekend, może wpadniesz?". I wpadał. Sam? - Przyprowadzał koleżanki i kolegów z Klanu, żeby zobaczyli, "jak ten czarny dobrze gra". Byłem dla niego czymś nowym, zaskakującym. W ten sposób zacząłem poznawać innych członków KKK. Niektórzy sobie tego nie życzyli. Kiedy zbliżałem się do stolika, odganiali mnie ręką z odrazą. Ale inni byli bardzo mnie ciekawi. W latach 80. media z zainteresowaniem śledziły pana znajomość z Rogerem Kellym, Imperialnym Czarownikiem z Maryland. Czy to kolega z baru umówił wasze pierwsze spotkanie? - Od niego dostałem kontakt do Kelly’ego. Kazał mi przysiąc, że nie powiem Kelly’emu, jak zdobyłem te informacje. Jednocześnie mnie ostrzegł: "Daryl, nie rób przy nim głupstw, bo może cię zabić". Był o mnie szczerze zatroskany. Spotkanie umówiła moja sekretarka, która jest biała. To spotkanie było częścią jakiegoś szerszego projektu? - Miałem już wówczas pomysł, że przeprowadzę wywiady z wpływowymi członkami KKK. Chciałem zacząć od swojego stanu, od Maryland. Tutaj liderem Klanu był Roger Kelly. Później jeździłem w inne miejsca i dalej rozmawiałem. Chciałem ich zrozumieć. Dlaczego sam pan do niego nie zadzwonił? - Gdybym to ja zadzwonił, od razu rozpoznałby po głosie, że rozmawia z czarnoskórym. "Nie gadam z tobą", odłożenie słuchawki i koniec projektu. Wiedziałem, że jeśli to Mary zadzwoni, pozna po głosie, że to biała kobieta i nawet przez myśl mu nie przemknie, że biała kobieta mogłaby pracować dla czarnego mężczyzny. Powiedziałem Mary, żeby pod żadnym pozorem mu nie wyjawiała koloru mojej skóry. Nawet gdyby się zgodził na spotkanie z tą świadomością, to przygotowałby się do niego, jego reakcje nie byłyby spontaniczne. To jak wyglądała jego spontaniczna reakcja? - Był zszokowany, odrobinę zlękniony. Spotkanie było umówione na 5 po południu w hotelowym pokoju. Mary i ja zjawiliśmy się tam wiele godzin wcześniej. Przezorność? - Liderzy o statusie Kelly’ego, gdy umawiane jest spotkanie, wysyłają wcześniej swoich zwiadowców, by sprawdzili teren, czy wszystko gra, czy wszystko jest w porządku. Nie chciałem, żeby jego ludzie krzątający się po lobby usłyszeli, jak się melduję i zorientowali, co jest grane. Że na szefa czeka czarny. Więc niczego się nie spodziewał. - Kelly przyjechał z uzbrojonym ochroniarzem. I to jego ochroniarz pierwszy wszedł do pokoju. Kiedy mnie zobaczył, stanął jak wryty. Idący za nim Kelly wpadł na niego. Zaczęli się nerwowo rozglądać. Zastanawiali się pewnie, czy weszli do właściwego pokoju. Albo - druga możliwość - pomyśleli, że to zasadzka. Wstałem więc i rozłożyłem szeroko ręce, żeby zobaczyli, że nic nie trzymam. Następnie wyciągnąłem rękę, podszedłem do niego i powiedziałem: "Dzień dobry, panie Kelly, jestem Daryl Davis". Odwzajemnił gest. Poprosił mnie o dokument tożsamości. Pokazałem mu prawo jazdy. Następnie usiadł ze mną i udzielił mi wywiadu. Z czasem też się zaprzyjaźniliście? - Tak było. Jadaliśmy razem kolacje. O czym rozmawialiście? - O wszystkim. Czasem o Klanie. Innym razem w ogóle nie wspominaliśmy KKK. Rozmawialiśmy o filmach. O najnowszym Jamesie Bondzie. Spieraliśmy się, kto był lepszym Bondem: Sean Connery czy Roger Moore. Normalne rozmowy kumpli. Chodził pan też na wiece Ku Klux Klanu. - Na niektóre, tak. Jak reagowali członkowie na pana widok. Byli agresywni? - Nie byli wobec mnie agresywni. Widziałem, że nie wszystkim podoba się, że ten czarny facet jest na ich wiecu. Ale należy pamiętać, że to byli wyznawcy, a Roger Kelly był ich liderem. Robili to, co kazał im robić. Gdyby okazał wobec mnie wrogość, oni poszliby w jego ślady. Jeżeli akceptował moją obecność, oni też musieli. Ale zgrzyty pewnie były. - Po pewnym czasie niektórzy zaczęli odchodzić do innych grup KKK. Mieli za złe Kelly’emu, że przyjaźni się z czarnym. Zaczął dostawać anonimy z pogróżkami. Co jest o tyle ironiczne, że sam wysyłał takie anonimy do "zdrajców rasy". Zobaczył, jak ta nienawiść wraca do niego. To było jak spojrzenie w lustro. Po latach odszedł z Ku Klux Klanu. - Co istotnie, miał wybór, w jaki sposób to zrobić: przekazać władzę wskazanej osobie i zrezygnować albo rozwiązać całą grupę - i to właśnie zrobił. Jak się sprawia, że dana osoba zaczyna wątpić w swoje przekonania, i to tak głęboko zakorzenione? - Pokazując jej prawdę. Ale również, a może przede wszystkim, pozwalając jej mówić, wyrazić te poglądy. Każdy chce być słyszany. Gdybym szybko ucinał rozmowę, to uznaliby, że nie chcę usłyszeć prawdy. Nie cenzurowałem ich. Nie upominałem ich, żeby nie używali słowa "czarnuch". Chciałem, żeby byli sobą. Jaki przebieg miały takie rozmowy? - Siadałem naprzeciwko i chciałem, żeby byli ze mną szczerzy. "Powiedz mi, dlaczego mnie nienawidzisz. Dlaczego uważasz, że biała rasa jest nadrzędna. A ja będę słuchał". I otwierali się. Z opiniami nie dyskutowałem - każdy ma swoje. Ale kiedy nie zgadzały się fakty - reagowałem. Kiedy ktoś z nich ewidentnie się mylił, pokazywałem mu na to dowody. Musiał się nad tym zastanowić. To rodziło dysonans poznawczy. Jak sobie z nim radzili? - W pierwszej kolejności wychodzili z założenia, że wszystko, co mówi czarny, ale to może też być gej czy Żyd, jest nieprawdziwe. "Nie możesz mieć racji, bo jesteś czarny, bo jesteś gejem, bo jesteś Żydem". Nie okażą słabości przy tobie. Ale kiedy wracają do domu, zaczynają się zastanawiać. Kiedy widzą dowód, że ich głęboko zakorzenione myślenie ma pewne wady czy luki, zmagają się z tym: "to nie może być prawda, bo powiedział to czarny, ale z drugiej strony... coś w tym może być". Nadchodzi moment wyboru. - Kontynuować życie w kłamstwie czy zawrócić i żyć w prawdzie. Ale to ich dylemat. Nie mogę kogoś zmusić do konwersji. Ale mogę zasiać ziarno. Lider Klanu to jednak "wyższa szkoła jazdy". - Zwykły członek nie ma tak wiele do stracenia czy zyskania. No, może poza wartościowym życiem zamiast pielęgnowania tych nonsensów. Ale lider to co innego. On ma zwolenników, wyznawców. Zwłaszcza ktoś taki jak Roger Kelly. To po prostu władza. Kiedy masz władzę, nie chcesz jej oddawać. I wtedy stajesz przed dylematem - kłamać i utrzymać władzę czy powiedzieć ludziom: myliłem się. I stracić tę władzę. Kiedy pierwszy raz zetknął się pan z rasizmem w swoim życiu? - Dzieci mają taką zabawę. Chodzi o wyimaginowaną chorobę przenoszoną dotykiem... Też to mieliśmy. "Gra w syfa". - Kiedy byłem małym dzieckiem, moi rodzice pracowali w ambasadzie USA w Ghanie. Co jakiś czas odbywały się bankiety z udziałem Amerykanów, Ghańczyków i innych gości. Pamiętam białego mężczyznę, który dopiero co przyjechał ze Stanów tam pracować. Widziałem, jak uścisnął dłoń Afrykańczykowi, a następnie, kiedy ten skierował się w inną stronę, wytarł dłoń w spodnie w obrzydzeniem. Pomyślałem: to dziwne. Dorosły grający w syfa. Myślałem, że to zabawa. Ale teraz wiem, że miało to po prostu podłoże rasistowskie. A kiedy pan po raz pierwszy doświadczył rasizmu na sobie? - Miałem 10 lat. Maszerowałem w paradzie skautów, a ludzie rzucali we mnie butelkami i kamieniami. Byłem jedynym czarnym dzieckiem na tej paradzie. Większość zgromadzonych cieszyła się, machała, jednak kilka osób miało problem z tym, że wśród skautów maszeruje czarne dziecko. Rozumiał pan wówczas, co się dzieje? - Nie, byłem bardzo naiwny i zarazem zdezorientowany. Kiedy zaczęły lecieć pierwsze kamienie, nie przypuszczałem, że to ja jestem obiektem ataku. Pomyślałem: ojej, ci ludzie muszą bardzo nienawidzić skautów. Później jednak starsi skauci zaczęli mnie osłaniać i zrozumiałem, że to ja jestem celem i że mnie chronią. Pytałem starszych kilka razy, czemu ci ludzie we mnie rzucają, przecież nie zrobiłem niczego złego. Odpowiadali: "maszeruj dalej, maszeruj dalej, wszystko będzie dobrze". Moja niewiedza miała związek z warunkami, w jakich się wychowywałem. Misje dyplomatyczne trwały po dwa lata, potem na krótko wracaliśmy do Stanów, i zaraz wyruszaliśmy na kolejną misję. Gdzie mieszkaliście w Stanach? - W Belmont w stanie Massachusetts. Zaraz pod Bostonem. Jeździłem rowerem obok Harvardu - tak blisko mieszkaliśmy. Kiedy jednak byłem za oceanem, chodziłem do międzynarodowych szkół, razem z innymi dziećmi dyplomatów, z dzieciakami z Rosji, Polski, Włoch, Nigerii, Francji... wszyscy chodziliśmy do tej samej szkoły. Nie mówiliśmy w tych samych językach, ale to nie miało znaczenia. Bawiliśmy się razem, nocowaliśmy u siebie. I jak to wpłynęło na odbiór późniejszych wydarzeń? - Kiedy po paradzie rodzice wyjaśnili mi, że byłem atakowany za kolor skóry, nie przyjmowałem tego do wiadomości. Pamiętałem przecież, że za granicą biali traktowali mnie normalnie. Twierdziłem, że na pewno nie ma to związku z kolorem skóry, że musi chodzić o coś innego. Gdyby moim pierwszym doświadczeniem z białymi były lecące w moją stronę kamienie, dziś pewnie byłbym innym człowiekiem. Podejrzewam, że incydent długo nie dawał panu spokoju. - Po tej paradzie zacząłem powtarzać pytanie: jak może mnie nienawidzić ktoś, kto mnie nawet nie zna? Moi rodzice znali odpowiedzi na wszystkie pytania poza tym jednym. Na to nie potrafili mi odpowiedzieć. "Daryl, niektórzy już tacy są". Nie wystarczało mi to. Chciałem wiedzieć dlaczego. Nic im przecież nie zrobiłem. Nigdy wcześniej mnie nie widzieli. Nigdy ze mną nie rozmawiali. Nic o mnie nie wiedzieli. A mimo to chcieli wyrządzić mi krzywdę. Musiałem znaleźć odpowiedź. - Moja mama uczyła matematyki. Byłem dobry z matematyki. Uwielbiałem geometrię. Ale zawsze chciałem wiedzieć, dlaczego dany wzór działa, dlaczego go stosujemy. Nie tylko podstawiać do wzoru. Taką jestem osobą. Kiedy więc mówili mi: "Daryl, niektórzy po prostu nienawidzą czarnoskórych", to mi nie wystarczało. Musiał być jakiś powód. - Mając 10 lat, po raz pierwszy zadałem to pytanie: jak możesz mnie nienawidzić, skoro nawet mnie nie znasz? Myślałem, że ludzie z Ku Klux Klanu pomogą mi to zrozumieć. Dziś mam 61 lat i wciąż szukam odpowiedzi.