Trzeci album Justina Timberlake'a to ambitny artystyczny manifest i zwłaszcza z tej perspektywy jest to płyta ciekawa. Co takiego manifestuje zatem Justin Timberlake? Po pierwsze, że nic nie musi. Od czasu wydania poprzedniej płyty Amerykanina - "FutureSex/LoveSounds" - minęło siedem lat. W popie to pół wieczności. Wokalista oparł się jednak presji i zerwał z muzycznym show-biznesem, by poświęcić się aktorstwu. Timberlake robi więc to, na co ma ochotę i kiedy ma ochotę. To niewątpliwie sprzyja artystycznej swobodzie. Po drugie - pop? Jaki pop? 32-latek, który karierę zaczynał w boysbandzie 'N Sync, nagrał płytę soulową lub, według nomenklatury prasy zza oceanu, neosoulową. Zapomnijcie o wpadających w ucho refrenach. Tu właściwie w ogóle nie ma refrenów. Wszystko dlatego, że kompozycje mają średnio po siedem minut. Ukuło się przez lata pojęcie "rockowa suita" opisujące rozbudowane gitarowe utwory łamiące piosenkowe schematy. Justin Timberlake twórczo rozwinął tę ideę i zaimplementował ją u siebie, w zupełnie innych warunkach stylistycznych. Mówi o tym wprost: "Jeżeli Pink Floyd czy Led Zeppelin mogli nagrywać 10-minutowe utwory, to dlaczego nie ja"? - zapytał śmiało, a ja odhaczam trzeci podpunkt manifestu. Wreszcie manifestuje Justin wierność Timbalandowi - swojemu przyjacielowi, ale jednocześnie producentowi, który się wypalił, którego kariera ostro wyhamowała. Mimo to Timberlake ponownie zdecydował się powierzyć Timothy Mosleyowi pieczę nad ostatecznym brzmieniem, do spółki z jego etatowym współpracownikiem J-Rokiem. Nie wyszedł na tym tragicznie - słychać wprawdzie kilka zgranych i sprawdzonych patentów, ale bez dwóch zdań postarał się Timbaland o świeżość brzmienia, a nade wszystko o jego gładkość. Rzeczywiście gładki, płynny i lekki jest to album: bas wibruje zmysłowo, klawisze pieczołowicie kreślą niespieszne pejzaże, a nienachalne syntezatory sprawiają wrażenie brzmieniowej nowoczesności. Za sprawą pikantnych tekstów - określonych przez redaktora "Guardiana" jako "pornograficzne" i "obrzydliwe" - płyta może pełnić rolę idealnej "pościelówy". Tym bardziej że trwa godzinę i 20 minut - starczy więc czasu zarówno na grę wstępną, jak i... resztę. Powrót Justina Timberlake z filmowego planu do studia nagrań dał efekt w postaci albumu bardzo zgrabnego, klasowego (mimo wspomnianej frywolności) i przyjemnego. Jednak trzeba też uczciwie przyznać, że żadna z kompozycji nie ma cech utwory wybitnego (choć melodyjne "Mirrors" i dynamiczne "Let The Groove In" robią wrażenie co najmniej bardzo dobre); geniusz nie tryska tutaj na lewo i prawo niczym gejzery w Yellowstone. Ale warto docenić śmiałość Timberlake'a w kreowaniu własnej, oryginalnej formy ekspresji. 7/10 Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!