Może i nie była szykowana do roli perły w koronie Simona Cowella (twórca "X Factor" i właściciel wytwórni Syco), ale miała sporo namieszać. Z tego mieszania wychodzi jednak produkt do bólu sztampowy i kiczowaty. Przyszła do brytyjskiego "X Factor" bezczelna, swojska nastolatka z ulicy, która potrafiła rapować w trakcie wykonywania przeboju "Viva La Vida" Colplday. Innym razem zaśpiewała balladę "Everytime" Britney Spears tak emocjonalnie, że aż się popłakała. Widzowie podzielili się na dwa obozy: jedni pokochali tę gniewną, chudą dziewczynę z tipsami, inni nie mogli na nią patrzeć, o słuchaniu już nie wspominając. 18-letnia Cher Lloyd na debiutanckim albumie zdefiniowała swoje miejsce na muzycznej scenie: to gdzieś w połowie drogi między Avril Lavigne a Nicki Minaj. Simon Cowell sprowadził dla Cher całą plejadę uznanych producentów. Jeśli miałbym szukać źródeł problemu - a problemem jest kompletnie nieudana płyta - zacząłbym właśnie tutaj. "Stick & Stones" to album, który każe się zastanowić, czy powierzanie kolejnych zleceń Maxowi Martinowi albo RedOne'owi ma sens. Timbaland nie jest przecież jedynym producentem, który zabetonował się we własnej konwencji. Fachowcy od tysiąca pięciuset piosenek dali Cher Lloyd elektroniczne bity, które wykorzystywali w różnych wariantach na płytach dziesiątek innych popowych gwiazdek - tych, które dziś oglądają plecy Adele i zastanawiają się, dlaczego one nie są tak kochane i słuchane. "Gdzie popełniłam błąd"?! Cher na tle tych bitów rapuje i śpiewa, ale nie udaje jej się awansować z roli fajnej - bardzo utalentowanej! - dziewczyny z gumą do żucia w buzi do roli artystki. Przyjmuje Lloyd na "Sticks & Stones" pozę rozkapryszonej, czasem zbuntowanej, a czasem słodkiej nastolatki, ale te wszystkie cechy zatrzymują się na poziomie zmywalnego tatuażu z pisma dla dziewcząt. 3/10 Warto posłuchać: "Beautiful People" (współpraca ze szwedzkim zespołem Carolina Liar, utwór inny od pozostałych), "Playa Boi" Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!