Madonna, Rihanna, Beyonce, Shakira, Nelly Furtado, Christina Aguilera, Britney Spears, Lady GaGa, Cheryl Cole, Amy Macdonald, Avril Lavigne... Gdyby sporządzić listę najciekawszych popowych wokalistek, Katy Perry znalazłaby się gdzieś w trzeciej dziesiątce. Ten smutny wniosek nasuwa się po wysłuchaniu albumu "Teenage Dream", wydanego dwa lata po przebojowym "One Of The Boys". Tematyka płyty odwołuje się do szalonych imprez kalifornijskich nastolatek - mamy tu seks na plaży, nocną przejażdżkę pożyczonym od rodziców samochodem, pierwsze zauroczenia i tak dalej. Z tym że pół roku wcześniej dokładnie o tym samym zaśpiewała na swojej płycie choćby Ke$ha - jej imprezowe impresje wydają mi się znacznie bardziej autentyczne i śmiałe. Piosenki na "Teenage Dream" utrzymane są w szybkim, klubowym tempie, aranżacje są zautomatyzowane, syntetyczne i tak do siebie podobne w poszczególnych utworach, że szybko zaczynają męczyć. Podobnie jak wokal Perry, która śpiewa może i nieźle, ale jej wysoka barwa i ograniczona paleta emocji, po jakimś czasie bardziej drażnią, niż porywają. Nad brzmieniem albumu czuwała cała plejada uznanych producentów, m.in. Dr. Luke, Max Martin, Stargate, Tricky Stewart czy Greg Wells. Ten ostatni, według wokalistki, zapewnił płycie wielowarstwowość, a piosenki miały być "czymś pomiędzy 'Lovefool' Cardigans a 'Into The Groove' Madonny". Tak jednak nie jest. Stylistycznie, owszem, Katy i producenci próbują zbliżać się w te rejony, ale utwory nie wpadają w ucho tak, jak "Lovefool" czy "Into The Groove", nie są też tak przebojowe, jak "I Kissed A Girl" czy "Hot N Cold", czyli pierwsze hity Katy. Dlaczego? Oprócz zbyt monotonnych, płaskich podkładów, złożyło się na to również wrażenie niechlujności, z jaką zabrano się za komponowanie melodii. Niektóre z nich - choćby w "The One That Got Away" czy "Hummingbird Heartbeat" - brzmią tak, jakby były pisane na kolanie. Owszem, na kolanie pewnie i powstało wiele niezapomnianych przebojów, ale tutaj jest jedynie poczucie pewnej prowizorki, pewnego "spoko chłopcy, coś się wymyśli". Nie ma tego perfekcjonizmu, jaki cechował na przykład Timbalanda w życiowej formie (czyli ładnych kilka lat temu). Najtrafniejszą recenzją tej płyty jest piosenka "E.T.", zdecydowanie najlepszy utwór albumu. Jest nieco bardziej ponury, cięższy od pozostałych, trochę wolniejszy, ale przede wszystkim intrygujący, do tego spowity wielkomiejską aurą; melodia i aranż są tu znacznie bardziej wyrafinowane niż w pozostałych numerach. Gdyby tak brzmiał cały album, pozytywna nota byłaby oczywistością. 4/10 Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!