- Festiwal ma dwukrotnie większą liczbę uczestników niż w zeszłym roku. Kilkanaście tysięcy osób dojeżdża jutro na Muse. Na pięciolecie udało się uzyskać rekordową publiczność - 45 tysięcy ludzi. To daje skrzydeł - powiedział nam Mikołaj Ziółkowski, szef Alter Artu (organizator imprezy) i przy okazji wyjaśnił, na jakiej zasadzie wyliczona została widownia Coke Live: - Można robić tak, że się dodaje jeden dzień do drugiego i w tej metodologii na Open'erze bawiłoby się 250 tysięcy ludzi. Nie o to chodzi. My stosujemy metodologię trochę internetową, czyli "unikalny użytkownik", realna osoba. Czy była jeden dzień czy dwa, liczy się jako jedna osoba. Ziółkowski nie ukrywa, że festiwal odchodzi od pierwotnej, mocno hiphopowej formuły, na rzecz letniego, rockowo-alternatywno-elektronicznego grania, z dużym udziałem mainstreamowych gwiazd. - Uznaliśmy, że taka formuła muzyczna, jak jest teraz, będzie ciekawsza. Model, który przyjęliśmy na początku, ze względu na kryzys w muzyce hiphopowej i urban, zaczął się wyczerpywać. Zrobiliśmy więc skok do przodu. Nie chcieliśmy na siłę trzymać się określonej formuły - powiedział INTERIA.PL Mikołaj Ziółkowski. Piątek na festiwalu Coke Live należał do rockowej grupy braci Leto - 30 Seconds To Mars. Już od wczesnych godzin popołudniowych pod bramą wejściową gromadziły się fanki zespołu. Gdy tylko teren imprezy został otwarty, popędziły pod samą scenę, by dopiero pięć godzin później zobaczyć swojego idola - Jareda Leto. Wokalista ich nie zawiódł, a i fanki nie zawiodły jego. "Tę noc zapamiętam do końca życia. Od dziś uważam się za Polaka. Za chwilę obudzimy Rosjan, obudzimy Niemców, obudzimy wszystkich w Europie" - ekscytował się Leto. Oczywiście, można i należy sobie zadać pytanie, czy na każdym koncercie tak się "podlizuje". Wydaje mi się jednak, że entuzjazm dziewczyn pod scenę i liczba widzów faktycznie mocno go zaskoczyły. Ze sceny usłyszeliśmy takie przeboje grupy jak "Beautiful Lie", "The Kill", "This Is War" czy "Kings And Queens". Podczas wykonywania tego ostatniego utworu - był to finałowy numer koncertu - Jared zaprosił na scenę kilkadziesiąt osób, które szalały za jego za jego plecami i ogromnym, blond irokezem. Wcześniej wokalista, który jest także znanym aktorem, zszedł do publiczności i piski uderzyły po bębenkach ze zdwojoną mocą. Leto co rusz czymś zaskakiwał. Raz wyciągnął nawet kij bejsbolowy i "zagroził", że potraktuje nim każdego, kto nie będzie tańczył. Nie musiał. Tańczyli. Zaskoczył Jared również podczas wywiadu z INTERIA.PL (wkrótce na naszych stronach). Pozwolił wygadać się kolegom z grupy, Shannonowi i Tomo, sam natomiast położył nogi na stole i... wykonywał rękami różne zabawne gesty. 30 Seconds To Mars, po ośmiu latach od wydania debiutanckiej płyty, wciąż walczą o status zespołu pierwszoligowego, wciąż dobijają się do rockowej czołówki. Ich ostatni album "This Is War" nie spodobał się krytykom, a i sprzedażowo trudno mówić o oszałamiającym sukcesie - dotarli jedynie na 18. miejsce listy "Billboardu". Rozmach koncertu w Krakowie pokazał, że ich ambicją jest stać się zespołem stadionowym, porywać tłumy. Młode fanki są już kupione, pozostałym widzom jednak nie wystarczy irokez, piękne oczy i wygadanie (co do wygadania, to faktycznie trudno o lepszego w konferansjerce frontmana, mógłby śmiało napisać poradnik dla wokalistów np. "Super kontakt z publicznością w weekend"). Przed zespołem Jareda i Shannona Leto wystąpiła formacja N.E.R.D. z Pharrellem Williamsem, który na siebie wziął ciężar zabawiania publiczności. Zaczął od wtopy, przez chwilę myślał, że jest w Warszawie, na szczęście szybko się poprawił. N.E.R.D. przywieźli ze sobą dwie fantastyczne tancerki i sporo energii, którą częściowo zarazili widzów. Gdy Pharrell i spółka zdzierali gardło przez półtorej godziny, nad głowami uczestników radośnie fruwały baloniki z... kondomów. Jako pierwszy na głównej scenie zaprezentował się zespół Sofa, którego piosenki (był to najbardziej akustyczny koncert tego dnia) idealnie wpasowały się w leniwy klimat piątkowego popołudnia. Z kolei jako ostatni na Main Stage wystąpili The Chemical Brothers. Frekwencja na tym koncercie była mniejsza niż na 30 Seconds To Mars, wyczerpane fanki Jareda najwyraźniej regenerowały siły w strefach gastronomicznych. Chemiczni bracia, czyli Tom Rowlands i Ed Simons zagrali jeden, wielki 90-minutowy utwór, zawierający motywy znane z ich popularnych numerów. To, co słyszeliśmy pomiędzy tymi motywami, było w dużej mierze improwizacją. Za plecami schowanego w cieniu duetu wyświetlały się intrygujące wizualizacje, były też lasery i inne, interesujące efekty świetlne. Niektórym festiwalowiczom wyraźnie się nudziło, inni z kolei wpadali w niezwykły, taneczny trans. Pierwszy dzień Coke Live to właściwie przygrywka do tego, co będzie się działo w sobotę. Zespół Muse jest zdecydowanie gwiazdą numer jeden tej imprezy. To grupa, która potrafi zapełnić stadion Wembley czy San Siro, która uznawana jest za najlepszy koncertowy zespół świata. Jeżeli Muse nie "zmiażdżą systemu", będę bardzo zaskoczony. Michał Michalak, Kraków Więcej na temat festiwalu Coke Live znajdziecie w naszym raporcie specjalnym Czytaj blog "Język Elit" Michała Michalaka