Polecam następujący eksperyment: wybierz dowolny utwór z "Fire Within". Ładny, prawda? Wylosuj jeszcze jeden. O, jaki rozmach. O, jak wzrusza. A teraz przesłuchaj całej płyty od początku do końca. Album niepostrzeżenie zaczyna męczyć. Dlaczego tak się dzieje? Birdy - współpracując z takimi asami jak Ben Lovett z Mumford And Sons, Tim Commerford z Rage Against The Machine czy Ryan Tedder - uparcie idzie w romantyczny patos, bije w dramatyczne tony, starając się jednocześnie wzruszać i udowadniać, jak bardzo jest dojrzała i poważna (to przenikliwe spojrzenie z okładki...). Kiedy tylko na chwilę odpuszcza konwencję pełnej rozmachu ballady na fortepian i/lub gitarę akustyczną, jak w utworze "Light Me Up", od razu robi się ciekawiej. Niestety, kumulatywne stężenie dramatyzmu i podniosłości po 20, 30 minutach czyni album "Fire Within" trudno przyswajalnym. Najlepszą tego ilustracją nieznośny numer "Shine". Z drugą płytą Birdy jest trochę jak z supergrupami: końcowy efekt nie jest sumą poszczególnych elementów. Wyłowione z albumu pojedyncze utwory mogą nawet uchodzić za perełki. Natomiast ustawione jeden obok drugiego całkowicie zmieniają percepcję i uwypuklają zbyt oczywiste starania Birdy, by pokazać się jako dojrzalsza artystka, niż jest nią w rzeczywistości. Pozostaję fanem talentu angielskiej Ptaszyny, lubię jej wokal i doceniam imponujące jak na tak młody wiek zdolności. Dlatego w oczekiwaniu na jej trzeci album (2015 r.?) chętnie wrócę do coverów z "Birdy". Birdy "Fire Within", Warner 5/10 Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!