"Nigdzie nie uciekam i - wbrew niektórym plotkom, które się pojawiły - z Nowoczesnej nie odchodzę" - zapewniał Ryszard Petru jeszcze w listopadzie. Dziś równie szczerze deklaruje: "Nie zakładam nowej partii". Ale i, oddajmy, precyzuje: "Do wyborów samorządowych żadnego nowego ugrupowania nie będę zakładał". Czyli po. Deklarowane powody, dla których odszedł z założonej przez siebie partii, są w najlepszym wypadku bałamutne. "Nowoczesna była partią jednoznaczną. Nie baliśmy się poruszać trudnych tematów. Mówiliśmy o likwidacji przywilejów branżowych, podwyżce wieku emerytalnego, związkach partnerskich. (...) Dziś Nowoczesna nie podejmuje ważnych tematów, unika debaty, nie ma jednoznacznych decyzji w trudnych sprawach" - tłumaczył rano Jackowi Nizinkiewiczowi z "Rzeczpospolitej". To ciekawe, bowiem ledwie dwa miesiące wcześniej krytykował obecne kierownictwo partii za coś dokładnie odwrotnego - za to, że nadto zajmuje się sprawą związków partnerskich. "Mamy nowe przywództwo w partii i to przywództwo wyznacza jakiś kierunek. Uważam, że to jest zły kierunek. My jednak byliśmy partią, która mówiła o wolności osobistej, wolności gospodarczej. (...) Związki partnerskie to nie może być jedyna oś programowa partii politycznej" - wywodził w radiu Zet. No to jak w końcu: Nowoczesna ma być jednoznaczna światopoglądowo czy też skupić się na gospodarce? Ten sam Petru, który dziś jest tak bardzo do przodu w kwestii związków partnerskich, że aż odszedł z własnej partii, w 2016 r. przekonywał, że osoby o orientacji "innej niż heteroseksualna (...) nie muszą się z tym obnosić". Petru z 2015 roku wbrew temu, co dziś mówi o poruszaniu trudnych tematów, jak ognia unikał sprawy aborcji. "Nie widzę szans na rozsądną debatę na ten temat w Sejmie w najbliższym czasie" - ucinał. Dzisiejszy Petru jest rzekomo wściekły, że projekt liberalizujący prawo aborcyjne, autorstwa jego życiowej partnerki, został w Nowoczesnej zablokowany. Bajkopisarstwem jest więc twierdzenie, że kiedyś to Nowoczesna była ho, ho, supernowoczesna i nie bała się kontrowersyjnych tematów, ale przyszła Lubnauer i nastał ciemnogród. Niemniej kuriozalne jest przestrzeganie na jednym wdechu przed losem Unii Wolności i zarazem podkreślanie, że Nowoczesna powinna być "partią ludzi przedsiębiorczych". "Unia Wolności chciała być już rzecznikiem klasy średniej i przegrała. Polacy nie utożsamiają się z klasą średnią. My zawsze mieliśmy być partią ludzi przedsiębiorczych, reprezentującą tych, którzy są w stanie sobie radzić, ale też pomagać tym, którzy sobie nie radzą (...)" - stwierdził w "Rz". W jakiej konstelacji intelektualnej partia przedsiębiorców ma większy potencjał niż partia klasy średniej? Równie rozedrgany jest Petru w zarzutach dotyczących współpracy z PO. Dziś wytyka Katarzynie Lubnauer, że Nowoczesna roztapia się w PO, ale tuż przed utratą przywództwa sam biegł w objęcia Grzegorza Schetyny, a później zarzucał, że Lubnauer chce storpedować ich porozumienie. Petru mówił dziś po wielokroć o potrzebie nowego ugrupowania "społeczno-liberalnego". Zatrzymajmy się na chwilę przy semantyce tego sformułowania. Ukłonem w czyją stronę jest człon "społeczny"? Przecież do tej pory w ustach Petru była cały czas przedsiębiorczość i wolność osobista, a teraz nagle społeczeństwo? Zbiega się to z plotkami o możliwym mezaliansie ze środowiskiem Barbary Nowackiej i Roberta Biedronia, co, cytując Jerzego Baczyńskiego, jest tak absurdalne, że może być prawdziwe. Niespójność piątkowej narracji Ryszarda Petru skłania do szukania najprostszej interpretacji. A tak się składa, że nie zaproponowano żadnej wiarygodniejszej niż: przegrał i się obraził. Także, jak by to ujęła Joanna Scheuring-Wielgus, proszę nam tu nie wciskać dziecka z kąpielą do brzucha.