Chcieli grać utwory Muddy'ego Watersa, Bo Diddleya i Chucka Berry'ego jak nikt inny w tej części Anglii. Sprawy jednak wymknęły się spod kontroli. Gitarzysta Keith Richards do dziś nie wie, dlaczego młode dziewczyny wybrały właśnie ich. Ale to na koncertach Stonesów, nikogo innego, wybuchała prawdziwa rebelia. Dziś "szaleństwo na koncercie" to nic nieznaczący komunał, przecinek w relacji. Ale wtedy szaleństwo było szaleństwem w sensie ścisłym. Ułożone, uczynne, uprzejme dziewczyny, widząc wokalistę Micka Jaggera, Keitha Richardsa i spółkę (ta "spółka" oczywiście zmieniała się przez lata), wpadały w ekstazę nieporównywalną nawet z reakcjami, jakie wśród dziewcząt wywołuje dziś Justin Bieber (więcej na ten temat pisaliśmy tutaj). Na koncertach Stonesów czuły się prawdziwie wolne. Mogły krzyczeć, skakać, rzucać bielizną, a nawet, o zgrozo, uświadamiać sobie własną seksualność. Richards cały czas upiera się, że na ich miejscu mógłby być równie dobrze ktoś inny, że dziewczyny wrzeszczały tak głośno, iż nie słychać było instrumentów ani wokalu. "Szczerze? Grać mógłby ktokolwiek. Gówno je obchodziło, że próbowałem być bluesmanem" - napisał w swojej autobiografii gitarzysta. Zamknięci w kuchni W tej historii w jednym miejscu zbiegają się więc: szczęście, wielki talent i... wielka intuicja. Jak inaczej tłumaczyć pomysł Andrew Oldhama - pierwszego menedżera i producenta zespołu - by zamknąć w kuchni Jaggera i Richardsa i nie wypuszczać ich tak długo, aż nie napiszą utworu? Pomijając założyciela i lidera Briana Jonesa!!! (Który nigdy się z tym nie pogodził.) Ale zadziałało. Piosenką, która powstała w tejże kuchni, była "As Tears Go By". Zawiązał się jeden z najwybitniejszy duetów piosenkopisarskich w historii muzyki. Jagger wspomina, że wtedy jeszcze nie potrafili dobrze tworzyć. Że ich kompozycje były słabe. Że dopiero z czasem się dotarli. Ale nie zmienia to faktu, że właśnie wtedy lont został zapalony. By zrozumieć, jak genialną decyzją było zamknięcie Jaggera i Richardsa w kuchni, należy sobie uświadomić, że tworzenie piosenek przez gitarzystów nie było wtedy oczywistością. Muzycy to była w osobna kasta, a kompozytorzy osobna. "Dziś można odnieść wrażenie, że każdy gitarzysta to piosenkopisarz. Wtedy tak nie było. Gitarzysta piszący piosenki był wtedy jak bankowiec pracujący w sklepie spożywczym. To dwa różne zawody. Nawet nam przez myśl nie przemknęło, że może sami potrafilibyśmy coś napisać. Cieszyłem się, że mam talent do grania na gitarze, nie śmiałem nawet marzyć o pisaniu piosenek" - wspominał Richards w 1989 roku. Ostatecznie The Rolling Stones przez 50 lat kariery sprzedali około 200 milionów płyt, a ich wkład w rozwój rocka czy muzyki rozrywkowej jest gigantyczny. Choć w roli zespołu wszech czasów w pierwszej kolejności niemal zawsze wymienia się The Beatles, to są tacy, którzy na pytanie: "Beatlesi czy Stonesi?" odpowiadają: Stonesi! O wyższości Stonesów nad Beatlesami przekonywał m.in. Hank Moody w przepełnionym rockowymi odniesieniami serialu "Californication". 12 lipca 1962 roku Muzycy zadzwonili do magazynu "Jazz News", żeby poinformować, iż grają swój pierwszy koncert w londyńskim Marquee Club. Dziennikarz zapytał, jak się właściwie nazywają. Takiego niecnego pytania się nie spodziewali. Popatrzyli po sobie. Brian Jones zauważył płytę Muddy'ego Watersa leżącą na ziemi. Pierwszy utwór - "Rollin' Stone". "Rollin' Stones" - wypalili z ulgą. Właśnie jako The Rollin' Stones - jeszcze bez "g" - zagrali w Marquee Club 12 lipca 1962 roku. W zastępstwie innego zespołu. Kronikarski obowiązek nakazuje, by wymienić, w jakim wystąpili składzie. Na scenie zameldowali się: Mick Jagger (wokal), Brian Jones (gitara, harmonijka), Keith Richards (gitara), Dick Taylor (bas) i Mick Avory (perkusja). Stonesi zagrali pięć utworów, głównie bluesowe klasyki: "Dust My Broom", "Baby What's Wrong?", "Doing the Crawdaddy", "Confessing the Blues" i "Got My Mojo Working". "W pewnym momencie orientujesz się, że na chwilę opuściłeś swoją planetę i nikt nie może cię dotknąć. Unosisz się, ponieważ jesteś z bandą facetów, którzy chcą robić to samo co ty. A kiedy się udaje, skarbie, dostajesz skrzydeł. Wiesz, że byłeś gdzieś, gdzie większość ludzi nigdy nie dotrze, w bardzo szczególnym miejscu. Ciągle chcesz tam wracać i lądować na ziemi, a kiedy lądujesz, dostajesz kopa. Zawsze chcesz tam wracać. Latasz bez licencji" - tak o graniu koncertów w kontekście tego pierwszego napisał w swojej autobiografii Keith Richards. O nastrojach panujących w tamtym czasie w zespole tak opowiadał Charlie Watts, który na stałe dołączył do kolegów w 1963 roku: "Uważałem ich za szaleńców. Grali wiele koncertów bez zapłaty i nawet się tym nie martwili. Podobał mi się ich duch i coraz bardziej wciągała mnie muzyka r'n'b. No więc powiedziałem, że się zgadzam". The Rolling Stones w utworze "Plundered My Soul": Wieczni, choć nie zawsze na samym szczycie Jules de Martino z zespołu The Ting Tings w rozmowie z INTERIA.PL zauważa, że Stonesi opanowali umiejętność szybkiego otrząsania się z niepowodzeń. Jakich niepowodzeń? - może ktoś zapytać. Otóż przez 50 lat kariery nie da się utrzymać tego samego poziomu popularności, nie da się nieustannie okupować czołowych miejsc list sprzedaży. - Pamiętasz zapewne, że Stonesi nie zawsze byli na szczycie - to znaczy zawsze byli popularni, ale nie zawsze był to absolutny top. Nie pamiętam już, która to była dekada, ale był taki czas, kiedy stracili na popularności. Fani nie uwielbiali ich tak, jak wcześniej, albo może nie było o nich tak głośno, jak kiedyś. A potem znów wrócili na szczyt - i to właśnie jest wspaniałe w zespołach takich jak The Rolling Stones: potrzebujemy ich - mówi nam de Martino. - Niestety, przemysł muzyczny nie wspiera już dzisiaj weteranów sceny; wypromują na krótki czas jakiegoś wykonawcę, a potem o nim zapominają. Niełatwo dziś znaleźć zespoły, które chcą ze sobą grać dłużej - uważa muzyk The Ting Tings. Członkowie Friendly Fires przekonują w rozmowie z naszym serwisem, że młode zespoły wciąż odwołują się do Stonesów. - Co roku w Anglii pojawiają się chłopcy z gitarami, którzy w pewien sposób starają się naśladować The Rolling Stones, The Beatles, The Kinks. Ich nagrania nadal są obecne w przestrzeni muzycznej. Mogłoby się wydawać, że są wieczni. Pojazd w bezruchu Mick Jagger, Keith Richards, Charlie Watts i Ronnie Wood (dołączył w 1975 roku) nie kwapią się do świętowania pięćdziesiątki. Jagger jest trochę obrażony na Richardsa za autobiografię "Życie" (dostaje się tam Mickowi m.in. za muchy w nosie), a Wood w ostatnim czasie bardziej zajęty był castingiem na swoją nową dziewczynę i walką z uzależnieniem od alkoholu niż muzykowaniem. Kiedy jednak znów się zejdą - będzie ogień. "The Rolling Stones to pojazd, który działa dobrze wyłącznie wtedy, gdy jest puszczony w ruch" - obrazowo tłumaczy Ronnie Wood. Jest wstępny plan, by pięćdziesiątkę świętować w przyszłym roku. Jagger i Richards, uznając 1963 rok za początek zespołu, chcą w ten sposób uhonorować Charliego Wattsa. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że wciąż nie mamy pewności, czy ci 60-, 70-latkowie powiedzieli już ostatnie słowo w kwestii muzycznych dokonań. The Rolling Stones w 1972 roku: