"Modułowe miasteczko" - jak mówią o nim miejscowi - znajduje się na obrzeżach Zaporoża, przytulone do osiedla z wielkiej płyty. Na pierwszy rzut oka wygląda jak zaplecze socjalne dla ekip budowlanych. Wrażenie jest tym bardziej zasadne, że kilkaset metrów dalej wciąż powstają kolejne bloki. Tymczasem poustawiane w kilka grup kontenery, to prowizoryczne domy dla niemal 450 uchodźców z Donbasu - głównie matek i babć z dziećmi. Miały być schronieniem "na chwilę" - taka idea przyświecała oenzetowskiej agencji UNHCR, ze środków której powstało "miasteczko". Czas jednak płynie, a końca wojny - choć tak straciła na intensywności - nadal nie widać. W efekcie uliczki "miasteczka" właśnie pokrywane są solidną brukową kostką. Wcześniej między blaszakami zbudowano plac zabaw, a tuż za siedliskiem niewielkie boisko ze sztuczną nawierzchnią. W zestawieniu z koszmarnymi obrazkami - jakie znamy z "dżungli" w Calais - "modułowe miasteczko" zdaje się być wzorcowym obozowiskiem. Z dnia na dzień Ale względny komfort tylko łagodzi traumę wygnania. - Miałem mieszkanie, pracę, przyjaciół, a co mam i kim jestem dziś? - Andriej z trudem panuje nad głosem. - Większość z 19 tysięcy uchodźców, którzy przebywają w Zaporożu, ma kłopoty ze znalezieniem pracy - mówi Anastazja Golikowa z ukraińskiej misji Polskiej Akcji Humanitarnej (PAH). - Szczęściarze dostają zwykle posady, które nie wymagają specjalnych kwalifikacji. Rzecz jasna, są to zajęcia nisko płatne. Andriej nie ma nawet takiej pracy - pieniądze na żywność i media (samo użytkowanie kontenera jest bezpłatne), otrzymuje od rozmaitych organizacji, w tym PAH-u. Żyje, jak sam mówi, z dnia na dzień, dla Eveliny. Jest tak sobie Podobna motywacja zdaje się przyświecać Aleksandrze, drobnej, 65-letniej kobiecie. Złamanej artretyzmem, poruszającej się przy pomocy kuli. W przydzielonym jej kontenerze cała jedna ściana zajęta jest rysunkami, wykonanymi przez 10-letnią wnuczkę, Nastię. - Mądra dziewczynka, dobrze się uczy - babcia zachwala wnuczkę, gdy ta, z torbą na plecach, wraca ze szkoły. - Nastia nie ma w klasie kłopotów z miejscowymi? - pytam. Aleksandra zaprzecza ruchem głowy. I powtarza wcześniej wypowiedziane zdanie. - Jest tak sobie... - Andriej okazuje się bardziej wylewny. - Miejscowi nie są do nas tak dobrze nastawieni, jak w Charkowie, gdzie spędziłem kilka miesięcy. Problemy zaczynają się już pośród trochę starszych dzieci. Ludzie "stamtąd" Mężczyzna ma na myśli wyzwiska i poszturchiwania. Te postawy nie biorą się znikąd. Część dorosłych mieszkańców blokowiska nazywa uchodźców pijakami, narkomanami, czy cwaniakami, naciągającymi rząd i organizacje pomocowe. I nie jest to tylko prostacka reakcja na niechciane sąsiedztwo - dla wielu zaporożan uciekinierzy z Donbasu to "oni", ludzie "stamtąd". "Od separatystów" czy wręcz "separy". W bardziej prorosyjskim Charkowie takich postaw jest mniej, w Zaporożu - gdzie idea ukraińskiej niezależności od Rosji cieszy się większym poparciem - są popularniejsze. Zwłaszcza, że w blokach sąsiadujących z "miasteczkiem" mieszka sporo weteranów donbaskiej wojny oraz rodziny wojskowych, służących właśnie na froncie. Żyją tu też najbliżsi poległych żołnierzy i ochotników. - Nie będę narzekać - zastrzega Aleksandra. - Mam co jeść, dach nad głową, ciepło. Nastia chodzi do szkoły, jeździ na ferie. Ale gdybym tylko mogła, wróciłabym do Charcyza, oj wróciła... Tekst i zdjęcia Marcin Ogdowski