W poprzednim życiu Rose Juan była nauczycielką. Ale gdy znów wybuchła wojna, szkołę zamknięto. Potem w Kajokeji zaczęło brakować jedzenia i wody. Głód wraz z pragnieniem zabijają wolniej niż kule czy bomby - lecz to one sieją największe spustoszenie w Sudanie Południowym. Rose postanowiła zawalczyć o siebie i o trójkę swoich dzieci. Jesienią 2016 roku ruszyła z nimi w stronę Ugandy, by po wielu dniach dotrzeć do Bidi Bidi - drugiego spośród największych obozów uchodźczych na świecie.
Bidi Bidi nie pasuje do europejskich wyobrażeń o takim miejscu. Nie jest to wygrodzony płotem teren, nie ma tu namiotowego miasteczka. Obozowisko to zbiór rozrzuconych chaotycznie osad, składających się z niewielkich glinianych chatek, brezentowych szałasów i szop zbudowanych z tego, co było pod ręką. A wszystko to pośród bujnej równikowej przyrody. Mieszka tu, na 250 kilometrach kwadratowych, niemal 220 tysięcy ludzi - jedna piąta wszystkich uchodźców, którzy znaleźli schronienie w Ugandzie. Są pośród nich uciekinierzy z Kongo, również dotkniętego dramatem okrutnej wojny domowej, lecz miażdżąca większość to Sudańczycy z południa.
Sudan Południowy to klasyczny przykład państwa upadłego. Wewnętrzne konflikty na tym terenie trwają niemal nieprzerwanie od 1956 roku.
- Dziś to znów strefa chaosu - mówi Wojciech Wilk, szef Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. - Rząd, zdominowany przez jedną grupę etniczną, walczy ze wszystkimi innymi plemionami. A tych w Południowym Sudanie jest ponad pięćdziesiąt.
W efekcie jedynie niewielkie obszary kraju uchowały się od przemocy. Lecz nawet tam sytuacja jest dramatyczna.
- Gospodarka zamarła. Rząd nie ma pieniędzy na wypłaty nawet dla swoich żołnierzy. Nie działają ośrodki zdrowia, szkoły, transport, a kraj pożera szalejąca inflacja - wyjaśnia Wilk.
Potworne zubożenie sprzyja korupcji i przestępczości, zmusza też ludzi do desperackich czynów. Brak żywności sprawia, że ludzie zjadają korę z drzew, wszelkiego rodzaju bulwy, korzenie, gotowane liście. Dorośli łatwiej tolerują taką dietę, młodsi bardzo szybko zaczynają spalać własne mięśnie i umierać z głodu. Właśnie takiego losu postanowiła oszczędzić swoim dzieciom Rose.
Lecz droga ku życiu wcale nie jest prosta. W obawie przed zbrojnymi bandami wycieńczeni głodem ludzie przedzierają się przez busz. Wielu nie dociera do sudańsko-ugandyjskiej granicy...
Rose, po przybyciu do obozu, była skrajnie wyczerpana. Gdy po roku dołączył do niej mąż, on również ledwie stał na własnych nogach. Dziś oboje są w niezłej kondycji, Rose pomaga w przedszkolu prowadzonym przez jedną z międzynarodowych organizacji, mężczyzna najmuje się jako kierowca. Już w Bidi Bidi urodziło im się czwarte dziecko, dziewczynka.
- Zdrowa - zapewnia pielęgniarka.
Klinika w Koro leży w tak zwanej zonie drugiej obozu Bidi Bidi. To tam spotykam Rose - właśnie przyprowadziła córkę na szczepienia. Samo centrum szczepień - podobnie jak inne pomieszczenia ośrodka zdrowia - mieści się w sfatygowanym baraku. Rachitycznej konstrukcji z gałęzi i brezentu, niedającej nawet złudzenia sterylności.
Lecz niebawem się to zmieni - obok trwają prace wykończeniowe, które pozwolą przenieść klinikę do modułowych domków z tworzywa sztucznego, ustawionych na betonowej, zadaszonej platformie.
- Podobna infrastruktura powstaje jeszcze dla dwóch innych klinik na terenie Bidi Bidi, w Twajiji i Iyete - wyjaśnia Tomasz Lipert, szef ugandyjskiej misji PCPM.
Pieniądze na ten cel pochodzą z projektu finansowanego przez polski rząd. Pośród jego założeń jest również takie, by jak najwięcej pracy wykonali sami uchodźcy.
- To sposób na ich aktywizację i danie możliwości zarobkowania - wyjaśnia Lipert. Choć rząd Ugandy zezwolił Sudańczykom na uprawę ziemi w Bidi Bidi, bezrobocie pozostaje poważnym problemem obozowiska.
Mówi o tym wprost Mokili Mayki, członek ekipy stawiającej polskie domki, który uciekł z Sudanu latem 2016 roku.
- Mam pracę co kilka miesięcy po parę dni - przyznaje. - Ale najważniejsze, że żyję - dodaje po chwili, a jego twarz nabiera pogodnego wyrazu.
- I jesteś fanem Barcelony - wskazuję dłonią na nadgarstek, na którym Sudańczyk nosi bransoletkę z logo legendarnego klubu.
- To jedyna pamiątka z Sudanu - słyszę w odpowiedzi. - Mało jej nie zgubiłem, gdy miałem rękę dwa razy chudszą niż teraz - wspomnienie głodu psuje humor mojemu rozmówcy.
- A tu, w Bidi Bidi, grasz w piłkę? - próbuję odciągnąć mężczyznę od nieprzyjemnych refleksji.
- Jestem bramkarzem w zespole United Stars - oświadcza z dumą Mokili. - Mamy w obozie boisko, system rozgrywek, regularne spotkania. Gramy w sandałach lub na boso, w tym, co kto ma na sobie, ale i tak jesteśmy najlepszą drużyną w zonie.
- Przydałby się wam sponsor, który kupiłby stroje i buty - stwierdzam.
- Marzenie... - wzdycha Sudańczyk.
Postanawiam kontynuować wątek i pytam:
- A do domu chciałbyś wrócić?
- Do Sudanu? - upewnia się Mokili. Gdy kiwam głową, mężczyzna uśmiecha się smutno.
- Nie, póki trwa wojna - Sudańczyk przemawia w imieniu swoim i kolegów z ekipy, ci bowiem zgodnie przytakują. - Bo wojna to głód, bo Sudan to głód, a kto by chciał wracać do pustego żołądka?
Z Ugandy wysłannik Interia.pl Marcin Ogdowski
Dodawanie komentarzy pod tym artykułem zostało wyłączone
Grupa Interia.pl przeciwstawia się niestosownym, nasyconym nienawiścią komentarzom, niezależnie od wyrażanych poglądów. Jeśli widzisz komentarz w innych serwisach, który jest hejtem – wyślij nam zgłoszenie.