W całym tym zamieszaniu na dalszy plan schodzą problemy milionowej rzeszy syryjskich uchodźców, przerażonych widmem eskalacji konfliktu. "Znów będziemy musieli uciekać?" - zastanawia się wielu z nich. 1. Okolice miasta Arsal to teren objęty reżimem stanu wyjątkowego. Widać to na rogatkach miasteczka, na których rozstawiono wojskowe punkty kontrolne. Żołnierze nie wykazują przesadnej wścibskości, czasem nawet machają ręką na nasze paszporty. Ale są - z hełmami, pełnym zapasem amunicji i M16 gotowymi do strzału. Bliskość granicy z Syrią to szansa dla "przedsiębiorczych inaczej" - szmuglerów deficytowych towarów, handlarzy ludźmi i narkotyków. Niejedna fortuna z libańskiego pogranicza wyrosła na tym gruncie. Lecz dla zwykłych ludzi - gdy wraz z wojną znikła zwyczajna transgraniczna wymiana - sąsiedztwo Syrii to powód do niepokoju. Kilka lat temu bandyci z Państwa Islamskiego próbowali przejąć kontrolę nad Arsal. - Wejście libańskiej armii w 2017 roku poprawiło sytuację - przyznaje Nanaf, "sołtys" jednego z syryjskich namiotowisk. - Trzy lata wcześniej całe nasze obozowisko spłonęło, podpalone przez nieznanych sprawców, którzy chcieli wywołać w okolicy jak największy chaos. Teraz to nie do pomyślenia. Arsal udało się ocalić, lecz nie wszyscy "źli goście" zostali zabici lub uciekli z Libanu. Wciąż tu są - oni i ich lokalni zwolennicy. Spotykają się w jednym z meczetów na modły i dyskusje. Nawet jeśli coś knują, libańskie służby mają ich na oku. Tak przynajmniej twierdzą Arsalczycy. A może to tylko wyraz naiwnej wiary Libańczyków? Gdy Tony - miejscowy, który naszej dziennikarskiej ekipie służył za przewodnika i ochroniarza - dostał informację o kolejnej strzelaninie z udziałem wojska i bliżej nieokreślonych bandytów, kazał nam czym prędzej zwijać się z restauracji, do jakiej dopiero co weszliśmy. Obiad musiał poczekać... 2. W Arsal i okolicy schronienie znalazło niemal 60 tysięcy uchodźców. W samym miasteczku mieszka około 10 tysięcy Libańczyków, w podległym mu administracyjnie regionie - cztery razy tyle. Uciekinierów z Syrii jest zatem więcej niż miejscowych. Ponad połowa Syryjczyków żyje w namiotach, reszta w wynajmowanych domach (na co pozwolić mogą sobie tylko nieliczni), w mieszkaniach, pokojach i pomieszczeniach gospodarczych. Syria jest tuż-tuż, za pierwszą linią widocznych z miasta wzgórz; tak blisko i tak daleko zarazem. - Wróciłbym choćby dziś - deklaruje Ibrahim, 37-latek, w Libanie przebywający od 2012 roku. - Uciekłem z rodziną, gdy spłonął nasz dom, ale to nie jest problem. Dom można przecież wyremontować, albo nawet postawić na nowo. Pytam zatem, w czym rzecz i słyszę - nie pierwszy raz zresztą - że chodzi o przymusowy pobór. Wykupienie się z armii al-Asada kosztuje dziewięć tysięcy dolarów - kwotę dla większości uchodźców astronomiczną. Muszę przyznać, że już wcześniej zastanawiałem się nad motywacjami ojców syryjskich rodzin, które uciekły do Libanu (i innych krajów). Zwykle prowadziło mnie to do wniosku, że mając kilkoro dzieci, poświęciłbym się bez wahania. Wrócił do Syrii, wstąpił do armii - skoro najbliższym stworzyłoby to możliwość bezpiecznego powrotu do domu. Aż któregoś razu Paweł - dziennikarz, który spędził na syryjskim froncie wiele miesięcy - uświadomił mi, czym jest tamtejsza rządowa armia. Maszynką do armatniego mięsa, która na skutek fatalnego wyszkolenia i dowodzenia wypluwa ludzkie ochłapy w zatrważającym tempie. Co więcej, jest to wojsko, które z bestialstwa uczyniło jedną z metod postępowania. - Nie chcę zabijać kobiet i dzieci - mówi wprost Ibrahim. Ja też bym nie chciał... Przyłącz się do zbiórki dla potrzebujących syryjskich rodzin w Libanie