Na kilka tygodni przed wyborami parlamentarnymi szansa na oddanie władzy przez partię rządzącą jest spora. Nic dziwnego, że jednym z głównych tematów (a zarazem największą obawą) stają się ataki w cyberprzestrzeni na jedną z najważniejszych postaci po stronie opozycji, która ma szansę przejąć stery rządów. Poufne raporty służb są jednoznaczne: w internecie pojawia się coraz więcej sfabrykowanych artykułów, które powielane są przez nieświadomych użytkowników mediów społecznościowych. Ataki - których źródła jasno wskazują na Rosję - dotyczą także prób włamań na skrzynki mailowe polityków partii od lewa do prawa, a informacje stamtąd pobrane publikowane są w zmanipulowany sposób. ZOBACZ: Cyberatak - jak chronić swoją skrzynkę pocztową? Mowa o Niemczech, gdzie tamtejsza prasa bije na alarm w sprawie bezpieczeństwa w sieci i wpływu Rosjan na zbliżające się wrześniowe wybory do Bundestagu - tym bardziej, że pewna jest zmiana na stanowisku kanclerza. O tym, że zagrożenie jest poważne przekonywali się już politycy w Stanach Zjednoczonych, Francji i innych demokracjach o tradycji dłuższej i strukturach silniejszych niż nasza nad Wisłą. Dlaczego więc Polska miałaby być wolna od tego zagrożenia? I jak duży mamy polityczny margines błędu na zbagatelizowanie tematu tylko dlatego, że przedmiotem ataku jest dziś - chwilowo - ten, a nie inny polityk? Wdzięczna trampolina do politycznej naparzanki Publikowane w rosyjskiej aplikacji Telegram zrzuty ekranu z rzekomych maili, jakie mieli wymieniać między sobą politycy z najbliższego otoczenia premiera Mateusza Morawieckiego są - zwłaszcza w sezonie ogórkowym - bardzo wdzięczną trampoliną do politycznej naparzanki. Ale każdy polityk, dziennikarz i czytelnik powinien mieć przy ich lekturze włączoną lampkę alarmową. Po pierwsze: nie jesteśmy w stanie zweryfikować, czy ujawniane e-maile są prawdziwe, sfałszowane, czy tylko lekko spreparowane. Klasycznym i najskuteczniejszym przejawem manipulacji w tego rodzaju przypadkach jest wymieszanie dużej części prawdziwych ustaleń z drobną kłamliwą wrzutką, która potrafi odpowiednio ukierunkować i zmienić odbiór całości dokumentu czy sprawy. Nikt z nas nie jest w stanie tego dziś sprawdzić. Trudno też oczekiwać od rządzących (którym trzeba zadać inne pytania, o nich za chwilę), że będą potwierdzać lub dementować prawdziwość każdej informacji, jaka została ujawniona na tej dziwnej konwersacji na Telegramie. Tym bardziej, że lwia część z tych maili to - jak na razie - nie twarde polityczne decyzje oparte o niejawne sygnały ze służb, ale raczej robocza burza mózgów, jakich przy stołach w gabinetach odbywa się całe mnóstwo, niezależnie od tego, która partia akurat sprawuje władzę. Na marginesie całej sprawy warto odnotować, że gdyby nie fakt, że cała afera to wstydliwa i pachnąca na kilometr amatorszczyzną wpadka z włamaniem na konto i brakiem odpowiednich procedur, to część polityków wypada w tych konwersacjach całkiem rozsądnie. Komu zależy na mieszaniu w całym naszym kotle? Wracając jednak do meritum sprawy - pytać należy o źródło wycieku i tego, komu zależy na mieszaniu w całym naszym kotle. Niespełnieni hakerzy-amatorzy wykazujący dziury w systemie bezpieczeństwa najważniejszych osób w państwie czy profesjonalne siły z konkretnymi politycznymi zamiarami? W tym kontekście ważną informację przyniosły ustalenia Roberta Zielińskiego z tvn24.pl. Dokumenty udostępniane na Telegramie miały znaleźć się tam już wcześniej - z tym, że opatrzone profesjonalnym komentarzem w języku rosyjskim. Zdaniem Marka Biernackiego - koordynatora służb specjalnych z końcówki rządów PO-PSL, polityka krytycznego wobec dzisiejszej ekipy rządzącej - to ostateczny dowód, że za atakiem stoją rosyjskie służby specjalne. Mając z tyłu głowy wszystkie te uwagi i tło całej historii, oczywistym wnioskiem jest wypisanie się z tego odcinka politycznej walki w Polsce. Umycie rąk i niepodkręcanie chaosu - informacyjnego, a co za tym idzie politycznego - jest dziś w tej konkretnej sprawie po prostu racją stanu. Nie ma co powtarzać wyświechtanych tekstów o zacierającym ręce Władimirze Putinie i korkach od szampana strzelających na Kremlu, ale jeśli ponad podziałami zgadzamy się co do tego, że Rosjanie przynajmniej korzystają z tego cybernetycznego huśtania polską łódką (jeśli nie robią tego wprost), to kolejnym naturalnym krokiem jest niedołączanie do bujania. I tak jak w sprawie ataku Rosji na Ukrainę czy sytuacji na Białorusi w dużej mierze udaje się nam grać do jednej bramki (niechlubne wyjątki są szybko wyciszane i łagodzone), tak i przy tych hakerskich atakach powinniśmy wszyscy dać sobie na wstrzymanie. Dla zasady niepogłębiania i tak niemałego chaosu. Nie chodzi o polityczny knebel, ale o rozwagę Przy okazji dzisiejszej awantury wracają porównania do taśmowej afery sprzed paru ładnych lat. Wtedy też padały publicznie oskarżenia o scenariusz pisany cyrylicą. I choć główni aktorzy i ówcześnie rządzący (Bartłomiej Sienkiewicz, Waldemar Pawlak) kierują w dzisiejszych publikacjach, książkach i wywiadach tropy tamtej afery raczej ku wewnętrznemu porachunkowi służb w Polsce, to istnieje jednak jeden mały wspólny mianownik obu tych historii. Troska o jak najmniejsze rozhermetyzowanie naszej wspólnej przestrzeni politycznej, o elementarną higienę życia publicznego, w którym - a niech tam, zawołajmy czasem z patosem - interes państwa będzie ważniejszy od chwilowego rechotu i dwóch czy trzech punktów sondażowych. Czy to oznacza, że opozycja, krytycy dzisiejszej władzy i cała opinia publiczna nie mają dziś prawa pisnąć ani słowa na temat całej sprawy, bo inaczej zostaną uznani za agentów Kremla? Nic bardziej mylnego, nie chodzi o żaden polityczny knebel, ale o rozwagę. Szefa rządu i jego ministrów trzeba pytać, dlaczego przy bieżącym kontakcie nad politycznymi decyzjami używano prywatnych skrzynek. Od koordynujących dzisiejsze służby specjalne oczekiwać pełnych raportów o skali zagrożenia, otrzymywanych sygnałów (także tych, które zostały zbagatelizowane) i jasnych wytycznych co do wdrażania i realizowania elementarza bezpieczeństwa, gdy idzie o zachowanie w sieci. Być może trzeba zapytać o roszady personalne w komórkach odpowiedzialnych za ten konkretny, cybernetyczny odcinek pracy. Wyobrażam sobie też szereg interpelacji parlamentarzystów, poselskich kontroli i pytań na sejmowych komisjach o to, jak wydano pieniądze na boisku cyberprzestrzeni (tym bardziej, że strumień finansowy, także ten unijny, przeznaczony na to pole będzie płynął coraz większy) i jak z systemu korzystają rządzący. Wreszcie: warto zastanowić się nad nowymi prawnymi narzędziami, które pozwoliłyby ucywilizować całe to zagadnienie. Nie może odbyć się to jednak w szybkim trybie dociskania kolanem skreślonego naprędce projektu ustawy, ale w scenariuszu angażującym najlepszych ekspertów (tych akurat w Polsce nie brakuje) do spokojnej pracy nad nowym prawem. Naprawdę jest nad czym pracować, tym bardziej, że przy tego rodzaju atakach nikt nie może czuć się w pełni bezpieczny - ani ta, ani przyszła władza. Ani dzisiejsza, ani przyszła opozycja. Ani politycy, ani dziennikarze, ani codzienni użytkownicy sieci. Patologiczny nałóg Na wakacyjne wyjazdy czy weekendowe lenistwo - wszystkim zainteresowanym polecam powieściową trylogię Jakuba Szamałka pt. "Ukryta sieć". Nie ma tam zbyt dużo polityki, jest za to sporo wdzięcznie opowiedzianych historii o tym, jak ślady pozostawiane przez nas w przestrzeni wirtualnej mogą wpływać na rzeczywistość. Także tę polityczną i wyborczą. Byłoby naprawdę dobrze, gdyby to całe wirtualne zamieszanie ostatnich dni stało się okazją do zapalenia lampek ostrzegawczych i wykorzystania włamania na konto ministra Dworczyka do głębszej refleksji. Spór polityczny w Polsce ma to do siebie - i nie ma tu niewinnych z czystymi sumieniami - że angażuje w sposób totalny niemal każdą przestrzeń życia publicznego. Polityczną pałką, zwłaszcza w kampaniach wyborczych, stają się sprawy, które powinny być - tu kolejny banał - wyjęte z codziennej konfrontacji. O tym, że często tak się nie dzieje i że jest to patologiczny nałóg wiedzą politycy po wszystkich stronach sejmowej barykady - zwłaszcza gdy wyłączy się kamery i dyktafony. Wiedzą, ale jednak, jak to przy nałogu bywa, rzadko się hamują. Najwyższa pora. Na horyzoncie politycznym mamy maraton wyborczy, który, jeśli nie stanie się nic nadzwyczajnego, ruszy w 2023 roku i potrwa w zasadzie dwa lata. Chciałbym się łudzić, że nikt, zarówno z opozycji, jak i ekipy rządzącej nie chce, by te kilkanaście miesięcy bardzo gorącej politycznej atmosfery były sterowane przez ośrodki z zewnątrz: niezależnie, czy to "tylko" sprytnych hakerów, czy to piszących cyrylicą profesjonalnych pracowników trzyliterowych służb z Rosji. Marcin Fijołek