29 marca przedszkola, a także żłobki, zostały zamknięte. Stan ten miał trwać do 9 kwietnia, jednak rząd zdecydował o przedłużeniu tego obostrzenia co najmniej do 18. dnia miesiąca. Uczęszczać do tych placówek mogą tylko dzieci osób zatrudnionych w podmiotach wykonujących działalność leczniczą, a także innych osób realizujących zadania publiczne w związku z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19. Kiedy ogłaszano decyzję o zamknięciu przedszkoli i żłobków, nauczyciele wychowania przedszkolnego mówili Interii: - Bardzo się z tego powodu cieszymy. Takiej decyzji oczekiwaliśmy. - Dzieci cały czas chorują, a my, nauczycielki, nie miałyśmy żadnej ochrony, żadnych zabezpieczeń. Rodzice zbijali im gorączki syropkami, tabletkami - wszystko po to, by tylko do przedszkola weszły. Koniec z tym - mówiła nam Violetta, nauczycielka z Torunia. Teraz nauczycielki alarmują: przedszkola mają być zamknięte, a są otwarte. I nie tylko dla dzieci rodziców pracujących w ochronie zdrowia lub w inny sposób walczących z pandemią. Uwierzyć rodzicom na słowo - U nas jest jak w filmach Barei - mówi nam nauczycielka, która prosi o anonimowość. - Przedszkola zamknięte, ale otwarte dla dzieci wiadomych. Tylko nikt tego nie może zweryfikować, kim są rodzice danego dziecka, bo jest RODO. Rodzice wypełniają wniosek i tyle. Efekt? Każde przyprowadzone dziecko musimy przyjąć - dodaje. W jej placówce na średnio 70-80 przychodzących przed zamknięciem dzieci stacjonarnie uczy się obecnie 18-20 osób. - I z każdym dniem jest maluchów coraz więcej. - Początkowo mówiło się, że dopuszczone do nauki stacjonarnej będą tylko dzieci osób walczących z COVID-19, szczególnie medyków. W rozporządzeniu zostało to ujęte tak, że przychodzą takie, których rodzice pracują w biurze jakiejś medycznej placówki. Podejrzewam też, że są i tacy rodzice, którzy zupełnie nie są ani w grupie medycznej, ani w żadnej innej uprzywilejowanej - dodaje. Dyrektorka przedszkola z Łodzi potwierdza, że w jej placówce również tak to wygląda. Na 100 dzieci 10 przychodzi na zajęcia stacjonarne. - Rodzic wypełnia wniosek, w którym oświadcza, że pracuje w którejś z uprawnionych do opieki grup. My musimy mu uwierzyć na słowo, nie możemy tego sprawdzać, bo jest RODO - mówi Interii Mirka, dyrektorka przedszkola. Swoje dziecko do przedszkola zaprowadza m.in. pan Radosław. Ani on, ani jego żona nie są w żadnej grupie uprzywilejowanej. - Podpieram się prawem pierwotnym - dzieci mają obowiązek nauki do 18. roku życia. Po prostu przyprowadzam moje młodsze dziecko do przedszkola i oczekuję, że nauczycielki się nim zajmą. Tak się dzieje, nie ma z tym żadnego problemu - mówi Interii. Bez zasad sanitarnych - Nasza placówka działa od 6 do 17. Mam trzy nauczycielki, które przychodzą opiekować się dziećmi - jedna rano, druga po południu, trzecia na końcową zmianę. Pozostałych czterech nauczycieli pracuje zdalnie z czterema grupami uczącymi się zdalnie - wyjaśnia dyrektorka. - U nas wszystkie dzieci, te 20 osób przyprowadzanych przez rodziców, przebywa w jednej sali. Nie ma żadnych zasad sanitarnych, ich się nie da utrzymać. Rękawic i maseczek też nie możemy się doprosić. Dzieci do nas lgną, jak tu zachować dystans? - pyta nauczycielka prosząca o anonimowość. Dyrektorka na koniec mówi: - To przykre, ale przywykłam. Nauczycielki wychowania przedszkolnego przywykły. Jesteśmy w oświacie takim "chłopcem do bicia". Już mnie to nie dziwi, ale jestem tą sytuacją rozgoryczona. Nauczycielka: - Przepracowałam już ponad 30 lat w oświacie. Takiego braku szacunku nigdy nie doświadczyłam. Zapytaliśmy Ministerstwo Edukacji i Nauki, czy zna sprawę i czy wie, jak przedszkola funkcjonują w praktyce. Gdy otrzymamy odpowiedź, dołączymy ją do tekstu. Rozlicz pit online już teraz lub pobierz darmowy program