Minister zdrowia Adam Niedzielski wskazuje na malejący trend liczby zakażeń koronawirusem w Polsce. I faktycznie - według oficjalnych statystyk średnia dzienna liczba przypadków COVID-19 wynosi obecnie kilkanaście tysięcy. Na początku kwietnia codzienne liczby zakażeń przekraczały 30 tys. Spada też liczba zajętych covidowych łóżek i respiratorów. Postanowiliśmy sprawdzić, czy trend spadkowy wpływa na pracę zespołów ratownictwa medycznego w pogotowiach ratunkowych. Mniej ciężkich przypadków - Wyjazdy z hasłem "covid" cały czas są, my nie odczuwamy tego, aby był jakiś "trend spadkowy" - mówi Interii Tomasz Kubiak, ratownik medyczny pracujący w zachodniopomorskim pogotowiu ratunkowym oraz wykładowca akademicki. Jednocześnie przyznaje, że w ostatnich tygodniach doszło do pewnego przeformułowania. - Nie ma już tylu pacjentów z ciężkim przebiegiem COVID-19. W ciągu ostatnich dwóch tygodni nie miałem ani jednego takiego pacjenta. Bardzo dużo jest za to wyjazdów do pacjentów, u których jest podejrzenie zakażenia, albo są powikłania po koronawirusie - wymienia ratownik medyczny. I dodaje: - To zazwyczaj nie są stany zagrożenia życia. Zamiast POZ - pogotowie - Ludzie są zagubieni i nie do końca wiedzą, co zrobić, kiedy nie mają dostępu do podstawowej opieki zdrowotnej. Ciągle słyszymy, że lekarz rodzinny nie przyjmuje, że nie ma jak się udać, albo że oni się boją wychodzić z domu. Staramy się to też w jakimś stopniu zrozumieć, jednak w wielu przypadkach, i mówię to z pełną odpowiedzialnością, ludzie wykorzystują państwowe ratownictwo medyczne do sprawdzenia swojego stanu zdrowia pod kątem koronawirusa, mimo że nie kwalifikuje się to do wizyty zespołu ratownictwa medycznego - mówi Tomasz Kubiak. - Wszyscy od razu dzwonią na numer alarmowy. To nie tak powinno działać. Myślę, że kwestia problemów z dostaniem się do lekarza POZ to jedno, ale jest jeszcze brak wiedzy wśród pacjentów. Im wygodniej jest wybrać numer 112 - podsumowuje. Spokojniej, ale nie jak przed pandemią Kierowca karetki z Warszawy, który chce pozostać anonimowy, mówi Interii: - Tych wyjazdów do ciężkich przypadków COVID-19 jest faktycznie mniej. Nie musimy już jeździć z pacjentem po kilkaset kilometrów, by szukać mu pilnie wolnego miejsca w szpitalu. Zdarza się nawet, że przez godzinę siedzimy na stacji i mamy chwilę na oddech. Od początku pandemii tak nie było. - Wciąż jednak, i to chcę mocno podkreślić, nasza praca nie wygląda jak przed pandemią koronawirusa - dodaje kierowca karetki. "Syndrom pulsoksymetru" - Ostatnio największy problem zauważyłem z ludźmi, którzy kupują sobie na różnych niemedycznych stronach internetowych pulsoksymetry. Nie wiedzą, jak ich używać, wychodzi im saturacja 80, więc wzywają pogotowie. My przyjeżdżamy, mierzymy, saturacja 98. Bywają dni, w których wyjeżdżamy tylko do tych pulsoksymetrów. Zamiast faktycznie ratować ludziom życie - mówi nam kierowca karetki. - Nazywamy to "syndrom pulsoksymetru" - dodaje. Przyznaje to również ratowniczka medyczna z Opola, Elwira. Mówi o częstych wyjazdach do osób ze spadkiem saturacji. - Po przyjeździe okazuje się, że to pulsoksymetr źle działa i ta saturacja wcale nie jest taka niska. Ludzie używają złych pulsoksymetrów, albo ich urządzenie ma słabą baterię i wtedy nie wskazuje rzeczywistej saturacji. Nie każdy o tym wie - dodaje. Chcą medyka, nie teleporady Elwira, podobnie jak Tomasz Kubiak wskazuje, że w ostatnim czasie zauważyła rosnącą liczbę wyjazdów do osób wykazujących objawy COVID-19, którym potrzebna jest konsultacja lekarza rodzinnego, a nie pomoc pogotowia. - Często są to osoby, które nie chcą dzwonić do POZ, nie chcą teleporady, a faktycznego kontaktu z medykiem - i wzywają pogotowie. W tej grupie są też osoby, które chciałyby, ale nie mogły dodzwonić się do swojego lekarza pierwszego kontaktu - tłumaczy nasza rozmówczyni. Podobnie mówi nam kierowca karetki z Warszawy. - Ludzie nie mogą się przez obłożenie pracy w POZ dodzwonić do lekarza rodzinnego, a jak się dodzwonią, to często lekarz mówi: proszę wzywać pogotowie - zauważa. Pogotowie jak apteka - Są też nagminnie powtarzające się wyjazdy do osób, które chcą leki na gorączkę, katar czy inne dolegliwości. Mogą przecież kupić je sami, nie muszą od razu wzywać pogotowia. Przyjeżdżając do pacjenta, możemy pomóc doraźnie, nie zajmujemy się leczeniem długoterminowym. Niestety zawsze było tak, że ludzie dzwonili po karetkę, zamiast pójść do apteki po leki. Teraz zauważam wysyp takich sytuacji, jakby ludzie bali się wciąż wychodzić z domu - opowiada Elwira. I podsumowuje: - Nadal mamy ręce pełne roboty.