Magdalena Raducha, Interia: Znam krzyczącą Janę, wiem, że jest polsko-białoruską aktywistką. Nie wiem jednak, co robiła mieszkając na Białorusi, zanim przeprowadziła się do Polski. Jana Shostak: Przeprowadzka do Polski była w planach od kiedy pamiętam. Mieszkając w Grodnie czułam się, jakbym nie była na swoim miejscu, jakbym nie była "w domu". Dlaczego? - Z powodu polskich korzeni wychowywano mnie jak Polkę. To w Białorusi budowałam moją polską tożsamość. Dużą rolę odegrał w tym Kościół katolicki, który na terenie Białorusi jest polskojęzyczny. Było to miejsce, które zawsze stało po stronie wolności. Poza tym uczęszczałam do szkoły Związku Polaków na Białorusi. To tam uczyłam się o polskiej kulturze, tradycji i sztuce, która została ze mną do teraz. Nawet nie pamiętam dokładnie dnia, w którym wyjeżdżałam na studia do Polski. Mam takie poczucie, że ta przeprowadzka w mojej głowie trwała latami. To był 2010 rok. I jak się odnalazłaś na miejscu, w Polsce? - W Białorusi czułam się Polką, a efekt zagranicy zadziałał tak, że w Polsce czuję się Białorusinką. Dopiero tutaj zaczęłam mówić po białorusku, bo w Białorusi 95 procent społeczeństwa mówi po rosyjsku. Jednak zaaklimatyzowałam się i w Polsce jest teraz mój dom. W Grodnie zostali Twoi rodzice. Jak sobie radzą? - Moi rodzice utrzymują się ze sprzedaży na targowiskach. Są prywatnymi, małymi przedsiębiorcami, a władza dąży do tego, by wszystko było państwowe. Mimo, że robią wszystko zgodnie z prawem, płacą podatki, reżim takie osoby traktuje jak przestępców. Ze wsteczną datą wystawia mandaty, podciągając ich działalność pod któryś paragraf. Na szczęście moi rodzice pracują dalej i takie sytuacje im bezpośrednio się nie przytrafiły. Jednak żyją w strachu. Ciężko się utrzymywać z czegoś, co państwo chce stłamsić. Pamiętam z dzieciństwa, że na bazarach odbywały się różne strajki. Moi rodzice też brali w nich udział. Ludzie jednak chyba nie wierzyli, że cokolwiek to zmieni i przestali protestować. Gdzieś to rozczarowanie połączone ze strachem funkcjonowało w naszej rodzinie. Zatem to poczucie niesprawiedliwości, uciśnienia i strachu towarzyszyło mi od małego. Być może też dlatego mam tyle w sobie zaparcia do walki i do zmiany. Ten stres do dziś niszczy zdrowie moich najbliższych. A Ty, odczułaś na własnej skórze brutalność tego reżimu? - Myślę, że mogę powiedzieć, że tak. Może nie bezpośrednio, ale miałam z nim styczność. To był rok 2010, jak już byłam na studiach na ASP w Krakowie i wróciłam do Mińska na manifestację związaną z kolejnymi falsyfikacjami wyborów. Wtedy pierwszy raz pojawiła się w mojej głowie nadzieja na zmiany. Zobaczyłam 50 tys. osób, stojących w dwudziestostopniowym mrozie, które odważyły się manifestować swój sprzeciw. I wtedy też pierwszy raz, na własne oczy, zobaczyłam, co z takimi osobami robi władza. Widziałam kobietę, która potknęła się i upadła, a później była bita przez omonowców. Bezpardonowo. To było przerażające. Następnego dnia na śniegu napisałam "Żyje Białoruś". Czekałam wtedy z kolegami na innych znajomych. Podeszło do nas dwóch tajniaków i spytało, czy mordą to będę ścierać. Prawie trafiliśmy do aresztu, zabrano nam paszporty, ale okazało się, że w więzieniu nie ma miejsca, jest przepełnione. Mieliśmy 15 sekund na to, żeby "wyp***". Wtedy zrozumiałam w dosadny sposób, jak okrutny jest ten system. Zrozumiałam wtedy też, że opozycja nie ma żadnego planu. Byłam rozczarowana. Gdy wyłączyli podczas tych protestów mikrofon było słychać, że oni nie wiedzą dalej, co robić, gdzie iść, jakie kroki podjąć. Przestałam na długie lata wierzyć w to, że cokolwiek może się zmienić. Kiedy nastąpił przełom? - W 2020 roku. Wtedy Zjednoczona Opozycja w postaci trzech kobiet - Swiatłany Cichanouskiej, Maryji Kalesnikawej i Weraniki Capkały - stała się takim symbolem tego, że może faktycznie mamy szansę, może faktycznie tym razem się uda. To też było niewiarygodne, bo pierwszy raz ktoś zwracał się do ludzi, rozmawiał z nimi, miał kontakt. Zjednoczona opozycja jeździła po miasteczkach i wioskach, by dotrzeć do ludzi. Władza tego nie odmówiła, aby pokazać jakieś szczątki udawanej demokracji. Tylko dlatego na to pozwolono. Wtedy uwierzyłam na nowo, że realnie coś się zmieni. Choć oczywiście miałam momenty zwątpienia. Każdy jest świadom tego, że okrutnie trudna jest droga do obalenia reżimu Łukaszenki. I od tego 2020 roku zaczęłaś krzyczeć. - Dokładnie na przełomie sierpnia i września. Pojechałam do Grodna na wybory, tam przez wiele dni brałam udział w manifestacjach. Wtedy poczuliśmy jako naród solidarność, taką przepełnioną szczęściem solidarność. Ludzie wychodzili na ulice, uśmiechali się, to dawało poczucie wolności. Ktoś przyniósł kwiaty, ktoś rozdawał kwas chlebowy, taksówkarze dawali jedzenie manifestującym. To bezcenne uczucie. Poczułam, że nas, Białorusinów i Białorusinki, na to stać. Wtedy poproszono mnie też o nagranie wypowiedzi dla szwedzkiego Kościoła, które zbierało świadectwa osób protestujących. Na końcu wypowiedzi dodałam krzyk. Już po powrocie do Polski przychodziłam przed budynek przedstawicielstwa Parlamentu Europejskiego w Warszawie i krzyczałam przez minutę o godzinie 18. Zrobiłam to co najmniej kilkadziesiąt razy. Później zostałaś zaproszona na konferencję prasową Roberta Biedronia dotyczącą zatrzymania samolotu, którym leciał m.in. Roman Pratasiewicz. Wybrzmiał na niej twój krzyk. - Tuż przed tą konferencją spytałam osoby, które oddolnie pomagają Białorusinom i Białorusinkom, co mam na niej powiedzieć. Wybrałam najczęstsze prośby: pierwsza dotyczyła zaostrzenia sankcji ekonomicznych. Po drugie poproszono mnie, abym powiedziała, na ile osoby mieszkające w Białorusi boją się cokolwiek zrobić, cokolwiek mówić, że nawet zmiana zdjęcia w mediach społecznościowych czy zwykła wiadomość w komunikatorze może sprawić, że dopadnie ich reżim. Jeden z aktywistów poszedł do psycholożki na rozmowę, a ta psycholożka powiedziała wszystko milicji. Nie mówił niczego nadzwyczajnego, tyle, że nie może wytrzymać już tej dyktatury, tego reżimu. Teraz czeka na niego od 3 do 8 lat więzienia. Trzecim elementem mojej wypowiedzi był krzyk. Krzyk bezradności, beznadziei, przeładowania emocjonalnego, w którym każda i każdy z nas się znajduje. Postanowiłam te emocje wykrzyczeć. O rzeczach niewygodnych ludzie wolą milczeć, ja wolę krzyczeć. 27 lat za długo Białorusinki i Białorusini milczeli. Oni mi dziękują, że codziennie ten krzyk praktykuję. Za tych, którzy nie mogą. Czy wcześniej udało Ci się dokonać realnej zmiany dzięki temu, że krzyczałaś? - Tak, to było 9 września, kiedy Swiatłana Cichanouska przyjechała do Warszawy. Otrzymywała klucze do Białoruskiego Domu od premiera Mateusza Morawieckiego. Poszłam tam z transparentem "Świetlana przyszłość", żeby zobaczyć ją i jej podziękować. Wiedziałam też już wtedy, że z powodu pandemii osoby, które mają wizę turystyczną, nie mogą wyjechać z Białorusi do Polski. Byłam świadkinią sytuacji, wyjeżdżając z Białorusi, że nie wpuszczono takiej osoby do Polski. Tak postanowił rząd. Zaczęłam więc krzyczeć w stronę premiera, nie agresywnie, tylko tak, by mnie usłyszano. Michał Dworczyk podszedł do mnie, podał swój numer telefonu i poprosił o smsa z dokładną informacją, o co chodzi. W ciągu dwóch dni przyznał mi rację i poinformował, że przyjęte zostanie rozporządzenie, które to zmieni. Wtedy pierwszy raz poczułam, że jestem aktywistką, że mogę coś zmienić. A teraz, czy twój krzyk coś zmienił? - Ważne dla mnie od początku było to, żeby mój głos poniósł się do europarlamentu, choć czułam, że jest to trochę nierealne. W ostatnim czasie dostałam jednak takie wstępne zaproszenie od jednego z posłów, Franka Sterczewskiego, do tego, by wspólnie wymyślić i opracować plan oraz pojechać do Brukseli i złożyć taki apel o działanie na ręce europosłów. Poza tym czuję, że zaczęło się o tym wszystkim, o sytuacji w Białorusi, głośno mówić dzięki temu, że krzyczę. Do mojego krzyku dołączają też inni. Mam wrażenie, że zaczęliśmy praktykować taką krzykoterapię. Nie mogłabyś robić tego, co robisz, będąc na Białorusi. Widząc, co się stało z Romanem Pratasiewiczem, nie obawiasz się krzyczeć i protestować także w Polsce? - Oczywiście, że się boję. Sytuacja z porwaniem samolotu pokazała, na ile stać ten reżim. Wokół tej sprawy panuje ogromna dezinformacja. Byłam przerażona widząc nagranie z Romanem, na którym ma całą wypudrowaną twarz i mówi, że jest z nim wszystko w porządku. A spod tego pudru widać ślady pobicia. Prokurator białoruski powiedział już, że jak trzeba będzie, to będą łowić z zagranicy do Białorusi wszystkich aktywistów i wszystkie aktywistki. Boisz się, że Ciebie to spotka? Że mówił o tobie? - Bardzo. Boję się o swoje życie. W rządowych mediach zostałam oficjalnie nazwana terrorystką. Od kilku dni widzę na protestach, na których krzyczę, tajniaków z Białorusi z charakterystycznym VHS-em, którym wszystko nagrywają. To mnie jednak nie uciszy. O akcji #DekoltDlaBiałorusi i propozycji dla posłanki Anny Marii Żukowskiej - czytaj na następnej stronie.