Łukasz Szpyrka, Interia: Ten rok szkolny będzie szczególny pod wieloma względami. Czy jesteśmy przygotowani na pierwszy dzwonek? Sławomir Broniarz, prezes ZNP: - Na miarę swoich sił i możliwości jesteśmy przygotowani. Na tyle, ile szkoły, dyrektorzy, samorządy i rodzice mogli zrobić, to tak. Pytanie tylko, dlaczego wszystko zostało zrobione na ostatnią chwilę, dlaczego różnych rozwiązań nie zaprezentowano wcześniej, dlaczego nie było dyskusji? Problem w tym, że dziś mówimy tylko o kwestiach zdrowotnych i działania społecznego nakierowanego na ochronę zdrowia. A jak szkoły są przygotowane na ewentualne nauczanie zdalne i edukację hybrydową? W tym zakresie entuzjazm gaśnie. Ministerstwo Edukacji Narodowej miało ogromne pole do popisu, ale zrobiło niewiele. Zastanawia się pan, dlaczego tak późno MEN opracowało wytyczne. Jak pan myśli, dlaczego? - Ministrowi edukacji zabrakło wyobraźni lub był przekonany, w ślad za wypowiedzią pana premiera, że koronawirus się skończył. W czerwcu minister zapowiadał szkolenie dla 30 tys. nauczycieli i 600 dyrektorów za 50 mln zł. Szkoleń nie było. Pewnie uznano, że koronawirusa nie będzie i nie trzeba szkolić nauczycieli. A szkoda, bo zmarnowano ten czas. To nie jest tylko stanowisko związku, ale również opinia samorządów. Jakie ma pan obawy przed rozpoczęciem roku szkolnego? - Przed sekundą dostałem kolejny telefon, tym razem z Podkarpacia. Nauczyciele wyrażają przekonanie, że tydzień pouczymy, a potem przejdziemy na nauczanie hybrydowe czy zdalne. Mówią też, że nie mają komputerów, sieci, sprzętu, są jak dzieci we mgle. Można to było zrobić o wiele lepiej. Kłopotem znów są finanse? - Finanse na pewno zaważyły w jednej kwestii - dyrektor nie może samowolnie decydować o zmianie sposobu nauczania na hybrydowy lub zdalny. Pojawiłby się bowiem problem, skąd wziąć pieniądze na świadczenia opiekuńcze. Tu rzeczywiście pieniądze były kwestią kluczową. Z drugiej strony niedofinansowanie uczniów i szkół w komputery oraz szybką sieć sprawiają, że przy nauczaniu zdalnym możemy mieć kolejne tysiące uczniów w dramatycznej sytuacji, bo nie będą mogły realizować edukacji na poziomie gwarantującym względny sukces. Znany panu doskonale Sławomir Wittkowicz podkreśla, że Włosi zatrudnili dodatkowych 20 tys. osób w oświacie. Uważa, że bez głębszego sięgnięcia do kieszeni trudno będzie zrealizować misję w tym szczególnym czasie. - Włosi zakupili 2 mln nowych ławek i gwarantują 11 mln masek dla uczniów. Dziennie. My z kolei mamy łącznie 50 mln masek na 4,5 mln uczniów. Na pewno działania makro powinny być podjęte. Należało być przygotowanym inaczej. Nie tak, jak mówi dyrektorka jednej z warszawskich szkół, że wystarczy optymizm i pozytywne myślenie. Tak to nie działa. Musimy być przygotowani na najgorsze. Hurraoptymizmem nie da się zgasić pożaru. Chcesz pokoju, szykuj się na wojnę. Musimy być pewni, że szkoły nie zostaną zostawione same sobie, bo za rok znów usłyszymy, że to wina nauczycieli, że uczniowie słabo zdali egzamin. W ostatnim tygodniu na stronach kuratoriów oświaty pojawiło się ponad trzy tys. ogłoszeń o pracę dla nauczycieli. Skąd to się bierze? - Zaczyna gwałtownie ubywać nauczycieli emerytowanych, którzy do tej pory pracowali w szkole po kilka godzin. To sygnał bardzo niepokojący. Trzy tysiące to armia ludzi. Są też tacy, którzy byli na umowach czasowych, dyrekcje chciały odnowić z nimi stosunek pracy, ale ci po prostu nie chcą. Ważniejsze dla nich staje się zdrowie. Trudno się dziwić, bo to w tym przypadku chyba racjonalne zachowanie. To może te obawy są nieuzasadnione, bo minister Piontkowski powiedział dziś w RMF FM, że rozmawia z resortem zdrowia na temat bezpłatnych szczepień przeciwko grypie dla nauczycieli. - To jeden z postulatów ZNP w liście do premiera. Przypuszczam, że bez tego rwetesu, który myśmy rozpoczęli, nie byłoby też zasiłków opiekuńczych do 20 września. Szczepienia to byłby na pewno dobry krok, który uspokoiłby emocje wynikające z obaw o zdrowie i pokazał, że państwo troszczy się o nauczycieli. Zachęcałbym ministra, by był bardziej energiczny w tych działaniach. Uważa pan, że reakcja ministra była spóźniona, a jego działania nie są energiczne. Ma pan inne zastrzeżenia do jego pracy? - Jest niechętny dialogowi i przekonany, że minister z mocy swojego urzędu wszystko wie najlepiej. Nie stara się też o pieniądze dla nauczycieli, dyrektorów i samorządów. Może nie jest to najlepszy moment, ale mówimy, że od 1 września ma wejść 6-procentowa podwyżka dla nauczycieli. Dziś jesteśmy pozbawieni wiedzy, czy będą na to pieniądze. Trzeci zarzut nie jest dziś najważniejszy, ale bez pieniędzy nie znajdziemy odpowiedzi na pytanie, co z przyszłością tego zawodu. Wydaje się, że minister powinien być bardziej zapobiegliwy w tym zakresie. Mówił pan, że poprzedniczka Piontkowskiego - Anna Zalewska - była jednym ze słabszych ministrów ostatnich lat. Nie zmienił pan zdania? - Zalewska miała pewną idee fix, którą przekuła w formę prawną (reforma edukacji i likwidacja gimnazjów - red.). Gdy jednak porówna się ją z ministrem Piontkowskim to wydaje się, że miała większą skłonność do rozmów. Nawet jeśli cynicznie podchodziła do tego tematu, lekceważąc głos opinii publicznej, to przynajmniej stwarzała pozory dyskusji i empatii. A Piontkowski? Po co? Wychodzi z założenia, że jest ustawa o koronawirusie, więc nie musi nic konsultować. Rozmawiał Łukasz Szpyrka