Donald Tusk kontynuuje objazd po kraju i przekonuje "zwykłych" ludzi do najnowszych propozycji Platformy Obywatelskiej. Najgłośniejszy pomysł to bowiem 20-procentowa podwyżka dla sfery budżetowej, która od kilku tygodni wywołuje niemałe kontrowersje. Ekonomiści zgodnie uznają, że to pakiet proinflacyjny, który jedynie napędzi inflację. - Proponowaliśmy, żeby dać podwyżki nauczycielom o 20 proc., co wydaje się wcale niewygórowanym oczekiwaniem z punktu widzenia nauczyciela, który ma 2,5 tys. zł na rękę. Niestety nie udało się przekonać rządzących - mówił Tusk w środę na Lubelszczyźnie. Mimo to Platforma Obywatelska nie składa broni i chce forsować swój pomysł w parlamencie. Jak słyszymy, na początku przyszłego tygodnia w Sejmie ma zostać złożony projekt ustawy, który w ciągu najbliższych kilku dni ma zostać doszlifowany. Co dalej? Jak dowiedziała się Interia, przedstawiciele PO rozmawiają na temat ewentualnego poparcia tych rozwiązań z posłami różnych opcji, m.in. Konfederacji, ale też "niepewnymi ogniwami" w Prawie i Sprawiedliwości. PO jest natomiast przekonana, że ich rozwiązanie poprze Lewica, PSL-Koalicja Polska i Polska 2050 Szymona Hołowni. 70 zawodów czeka na podwyżki Co ciekawe, Platforma liczy na szybkie wdrożenie tych pomysłów. Jak powiedziała nam posłanka Izabela Leszczyna, w grę wchodziłyby podwyżki nawet od 1 lipca tego roku, czyli w trakcie obowiązywania tej ustawy budżetowej. O ile oczywiście PO znalazłaby większość. Pewnym "haczykiem" jest natomiast zwrot mówiący o 20-procentowym wzroście dochodów. PO mówi o łącznej podwyżce, włączając w to jednocześnie wcześniejsze obietnice rządu. Jeśli więc nauczyciele mają zaplanowane w tym roku podwyżki rzędu 4 proc., to od PO dostaliby w bonusie 16 proc. Komu jednak, poza nauczycielami, przysługiwałyby podwyżki? Platforma Obywatelska posługuje się enigmatycznym ogólnikiem pod hasłem "budżetówka". W kolejnym zdaniu politycy PO doprecyzowują, że chodzi o nauczycieli, urzędników, pielęgniarki i inne zawody. Bartłomiej Sienkiewicz w "Graffiti" w Polsat News, podkreślił, że projekt obejmuje aż 70 zawodów. - Jeśli ci ludzie odejdą "do kasy w biedrze", do prywatnych firm czy do sprzątania, to jest tak, jakby nam się państwo rozsypało. Tego ekonomiści nie widzą - martwił się Sienkiewicz. - Rzeczywiście, jeśli wyszczególnimy konkretne profesje, to pewnie 70 zawodów się uzbiera - mówi Interii Leszczyna. Komu PO obiecuje podwyżkę? Komu więc jeszcze Platforma obiecuje podwyżki? Pracownikom sądów i prokuratur, wszystkim zawodom medycznym, włącznie z lekarzami, szeroko pojętej służbie mundurowej, czyli policjantom, żołnierzom, strażnikom granicznym, strażakom, pracownikom domów pomocy społecznej, pracownikom instytucji kultury, animatorom, wizytatorom szkolnym, pracownikom obsługi. Słowem - niemal wszystkim spoza sektora prywatnego i tzw. "erki" (np. posłom i senatorom). Co ciekawe, podwyżki dostaliby też urzędnicy z administracji rządowej, a więc również pracownicy Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, którzy niedawno byli ostro krytykowani właśnie przez polityków... Platformy Obywatelskiej, którzy mówili wówczas o rozdmuchanym budżecie KPRM, znacznie wyższym niż za czasów rządu PO-PSL. Po wprowadzeniu zmian budżet KPRM byłby jeszcze wyższy. W ustawie, która w przyszłym tygodniu ma trafić do Sejmu znajdą się też wyjątki. Podwyżki nie będą przysługiwać np. sędziom, którzy finansowani są co prawda z budżetu państwa, ale w nieco bardziej skomplikowany sposób, na podstawie specjalnej ustawy. Grupa docelowa: 3 mln osób Co ważne, PO chce dać podwyżki wszystkim pracownikom administracji publicznej, a więc rządowej i samorządowej. Eksperci PO oszacowali, że pierwsza grupa to 1,7 mln osób, a druga ponad 1 mln osób. Łącznie beneficjentami zmian PO miałyby być nawet 3 mln osób. Jeśli w Polsce pracuje blisko 17 mln ludzi, oznacza to, że Platforma celuje w grupę 15-20 proc. pracujących Polaków. To sporo, również w kontekście potencjalnego elektoratu. - Nie chodzi nam o to, żeby dzisiaj, w dobie galopującej inflacji, znacząco podnosić pensje. Tym bardziej, że budżetu po sześciu latach rządów PiS na to nie stać, a podnoszenie jakości życia przy tym poziomie inflacji jest właściwie niemożliwe. Chodzi nam o to, żeby powstrzymać totalną pauperyzację zawodów sfery publicznej. Donald Tusk powiedział o całej sferze publicznej, bo wszyscy są ważni - podkreśla Leszczyna. Koszt? Nie 30, ale 40 mld zł Ile to wszystko miałoby kosztować? Pierwsze szacunki Leszczyny, która na Twitterze wdała się w dyskusję z prof. Leszkiem Balcerowiczem krytykującym te rozwiązania, mówiły o 30 mld zł. Środki te miałyby pochodzić z tzw. nadwyżki inflacyjnej. Okazuje się jednak, że 30 mld zł to nie wszystko. - To nie mogą być wyliczenia bardzo precyzyjne, bo do tego potrzebne są dane Ministerstwa Finansów. 30 mld zł dotyczy sfery budżetowej bez samorządów. Finalnie będzie to ponad 40 mld zł - mówi Interii Leszczyna. - Przez sześć lat PiS dosypywał pieniędzy rożnym grupom społecznym przede wszystkim po to, żeby zapewnić siebie wysokie słupki poparcia w sondażach, ale efekty tych działań były krótkookresowe. Ludzie dzisiaj czują, że coś jest nie tak, bo pieniędzy niby więcej, a właściwie jest ich mniej, bo mniej można za nie kupić. O pracownikach sfery publicznej PiS zapomniał zupełnie. Dlatego dla nas jest takie ważne, żeby ci ludzie nie uciekali po prostu na rynek. A coraz częściej uciekają - przekonuje Leszczyna. Łukasz Szpyrka