- Temu człowiekowi należałoby dać po pysku, pod warunkiem, że to byłby prawdziwy mężczyzna. Tak po prostu, zwyczajnie, Januszowi Korwin-Mikke dać w pysk za to, co robi. Nawet tak, jak on mówił, żeby lać takie osoby kijem. W ten właśnie sposób trzeba by było postępować z takimi gnidami, które podważają to wszystko, co się dzieje na Ukrainie i podważają polską rację stanu - mówił w środę w Sejmie poseł PiS Piotr Kaleta w kierunku Janusza Korwin-Mikkego. Dariusz Joński z Koalicji Obywatelskiej złożył wniosek do Komisji Etyki Poselskiej o ukaranie jednego z liderów Konfederacji za jego liczne wpisy i wypowiedzi dotyczące agresji Rosji na Ukrainę - podała Wirtualna Polska. Jeśli Korwin-Mikke zostanie ukarany, będzie mógł się szeroko uśmiechnąć. Tak samo jak Grzegorz Braun, który w środę usłyszał o czterech "karach", po których spadł z krzesła. Ze śmiechu. I właśnie w tym tkwi problem - sejmowa komisja, która w teorii miała być batem na niepokornych posłów, w praktyce jest atrapą poważnego gremium. - Komisja Etyki? Tak, zawsze pozostaje taka możliwość, ale wszyscy wiemy, co to za kary. Coraz rzadziej robią na posłach wrażenie - mówi nam dr hab. Mikołaj Małecki z Katedry Prawa Karnego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wojna Rosja-Ukraina. Prorosyjskie wpisy w sieci Polskie państwo ma bardzo ograniczone instrumenty w walce z suflowanymi przez Kreml przekazami, zarówno jeśli chodzi o zwykłych obywateli, jak i rozpoznawalnych polityków. W sieci można wszystko, a każdy dzień przywołuje kolejne przykłady takich działań. Prorosyjskie wpisy zamieszczają politycy, ale też aktywiści, dziennikarze, osoby duchowne i świeckie, nauczyciele, lekarze i inni. Trudno wskazać, na ile są to zachowania celowe, a na ile nastawione na uzyskanie poklasku, dużą liczbę lajków czy po prostu chęć zabłyśnięcia. Faktem jest, że - świadomie lub nie - rosyjska propaganda jest w jakimś stopniu powielana przez Polaków. Czy jednak państwo rzeczywiście jest bezsilne? Czy naprawdę wpisy sympatyków Putina muszą uchodzić płazem? Czy w internecie można czuć się bezkarnym? Odpowiedź brzmi: nie. Choć są wyjątki. Kiedy do prokuratury? To mówią przepisy Przede wszystkim taki wpis musi mieć znaczenie dużego kalibru. Nie może pozostawiać złudzeń, po której stronie konfliktu (w tym przypadku Rosja-Ukraina) jest nadawca wiadomości. Wówczas w grę wchodzą dwa przepisy, które mogą zostać użyte do złożenia zawiadomienia do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa. Pierwszy to art. 117 § 3 Kodeksu karnego - "Kto publicznie nawołuje do wszczęcia wojny napastniczej lub publicznie pochwala wszczęcie lub prowadzenie takiej wojny, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5". Drugi to art. 256 § 1 Kodeksu karnego - "Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2". Tyle teoria. W praktyce przesłanka do złożenia zawiadomienia do prokuratury musi być na tyle mocna, by nie dało się jej podważyć. Następnie ktoś takie zawiadomienie musi złożyć. Potem w ciągu sześciu tygodni zapada decyzja, czy podejmować działanie. To długa procedura, do jakiej w Polsce przywykliśmy. W tym samym czasie ta sama osoba może swobodnie działać w sieci. I czuć się bezkarna, wciąż powielając prokremlowskie przekazy. Zanim prokuratura i policja podejmą działania, wojna może się skończyć, a skutki wywołane nieodpowiedzialnymi wpisami mogą być nieodwracalne. Jeśli rzecz dotyczy polityków, jest jeszcze trudniej, bo chroni ich immunitet. Kara za fake newsy? "Nie ma takiego przestępstwa" Co jednak zrobić, by takiego człowieka powstrzymać? Czy państwo ma instrumenty pozwalające w szybszy i skuteczniejszy sposób ograniczyć jego zapędy? Krótko mówiąc - czy można go ukarać? - Nie można karać fałszywej informacji. Nie ma takiego przestępstwa. W ustawie o IPN jest przestępstwo o podawaniu nieprawdy o Holokauście. Ale tylko to. Nie ma ogólnego przepisu, że penalizowane są np. fake newsy - mówi Interii dr hab. Małecki. Karnista odwołuje się do dwóch przepisów, które przytoczyliśmy powyżej. To jedyne możliwości, by złożyć zawiadomienie do prokuratury. - Jeżeli wpisy takiej osoby nie pochwalają wojny, nie propagują ustroju totalitarnego, nie chwalą przestępstwa, to państwo ma związane ręce - podkreśla Małecki. "Co możemy? Facebook czy Twitter to giganci" Próbujemy rozmawiać z ważnymi politykami, którzy teoretycznie mogliby mieć pewne narzędzia wpływu na użytkowników internetu siejących dezinformację, rozpowszechniających fake newsy czy bezmyślnie przytaczających rosyjską narrację. Wśród takich osób mógłby być Janusz Korwin-Mikke. Nasi rozmówcy wzruszają jednak ramionami i proszą o anonimowość. - Co możemy? Facebook czy Twitter to giganci. Od nich zależy, czy usuną jakiś wpis, czy zablokują konto. Często robione jest to na oślep, niewłaściwie. Możemy z nimi rozmawiać, ale decyzja należy do nich - ubolewa jeden z polityków. - Nie da się, bo w Polsce jest wolność słowa. I to taka, która pozwala na wszystko. Nie zgadzam się z tym, co robi Korwin-Mikke, jest mi za to wstyd, bo to skrajnie głupie zachowanie. Ale to nic nie zmienia. Przypomni mi pan, czy jakiś polityk kiedykolwiek odpowiedział za swoje słowa? Czy Palikot został ukarany za słowa o patroszeniu prezydenta? - podkreśla inny rozmówca z rządu. Kolejne kroki kierujemy w stronę resortu cyfryzacji. Janusz Cieszyński w wywiadzie dla Interii przekonuje, że państwo aktywnie działa w walce z dezinformacją. Specjalna jednostka w NASK zbiera, weryfikuje i przesyła dalej wpisy, które są podejrzane. - Wszystkie te wpisy są też na bieżąco zgłaszane do platform społecznościowych - Twittera i Facebooka. Problem jest po ich stronie, ponieważ amerykańskie firmy zastrzegają sobie prawo do tego, by udostępniać swoje zasoby do szerzenia rosyjskiej dezinformacji - podkreśla Cieszyński. - Jeżeli administratorzy Facebooka i Twittera nie będą chcieli przeciwdziałać rozlewowi rosyjskiej propagandy, to nie ma możliwości działania na poziomie krajowym. Nie będziemy przecież cenzurować internetu - przekonuje pełnomocnik rządu ds. cyberbezpieczeństwa. Ustawa o ochronie wolności słowa. Projekt "na finiszu" Tymczasem w styczniu resort sprawiedliwości przedstawił projekt ustawy o ochronie wolności słowa w internetowych serwisach społecznościowych. Sam pomysł był szeroko konsultowany i opiniowany, ale do tej pory nie został złożony w Sejmie. Jak mówi nam wiceminister Sebastian Kaleta, dziś jest "na finiszu prac rządowych". - Ta ustawa obejmuje obszar, o który pan pyta. Po konsultacjach została uzupełniona o zagadnienia dotyczące dezinformacji tak, aby można było oznaczać lub ewentualnie usuwać w serwisach społecznościowych materiały o takim charakterze - przekonuje nas Kaleta, który był inicjatorem projektu. Zgodnie z projektem służby lub podmioty przez nie certyfikowane mogłyby sygnalizować portalom społecznościowym treści fałszywe, dezinformujące, wpływające na bezpieczeństwo państwa. Takie treści musiałyby być stosownie oznaczone do czasu ustalenia, czy naruszają prawo. Portale mogłyby same kasować treści na wniosek służb, a podmioty, których treści zostałyby usunięte miałyby prawo odwołania do Rady Wolności Słowa, a następnie do sądu. To jednak tylko teoria, bo projekt wciąż znajduje się w poczekalni, a problem istnieje tu i teraz. Fala prorosyjskich kont zalewa internet, a fake newsy i dezinformacja działają w myśl strategii pisanej na Kremlu. A to nie jest błaha sprawa, ale realne zagrożenie naszego bezpieczeństwa. Propaganda w sieci i wspólny mianownik Co ciekawe, w pierwszych dniach wojny w Ukrainie, eksperci zajmujący się cyberbezpieczeństwem odnotowali 300-procentowy wzrost aktywności prorosyjskich kont. Niekiedy były to profile uśpione latami, inne zaktywizowały się w ostatnich tygodniach. Jeszcze inne są nam doskonale znane. Cieszyński: Te konta najpierw pisały o rzekomej szkodliwości telefonii 5G, później kłamały na temat skutków szczepień, a teraz przerzuciły się na popieranie Rosji. Nietrudno domyślić się, kto za tym stoi. Janusz Korwin-Mikke pod okiem służb Podobny schemat można zaobserwować w przypadku niektórych polityków, np. Konfederacji. Wybitnie wyróżnia się tu Janusz Korwin-Mikke, krytykowany za wpisywanie się w narrację Kremla ze wszystkich stron. Również przez kolegów z własnego środowiska. Głos w jego sprawie zajął nawet rzecznik ministra-koordynatora służb specjalnych Stanisław Żaryn, co oznacza, że wpisy polityka są bacznie obserwowane. "Teksty propagandowe Rosji, powołując się na Korwin-Mikkego, przekonują, że żadnej zbrodni w Buczy nie było, zaś oskarżenia bazują na inscenizacjach, które przygotowała strona ukraińska. Te same kłamstwa powtarzają politycy na Kremlu. Działania Janusza Korwin-Mikkego są wsparciem operacji dezinformacyjnej Rosji, której celem jest zatuszowanie prawdy o ludobójstwie dokonywanym przez Rosję przeciwko Ukrainie" - napisał Żaryn. Nie wspomniał natomiast o możliwych środkach nacisku na posła, który od lat buduje karierę na kontrowersji. Taki komentarz Korwin-Mikke może odbierać jako sygnał ostrzegawczy. Cieszyński mówi z kolei Interii, że "nikt nie bierze na poważnie tego, co wypisuje pan Korwin-Mikke". - Realnym zagrożeniem jest anonimowa "kuzynka z Wrocławia", której zmyślona opowieść rozprzestrzenia się dzięki rosyjskiej machinie propagandowej - podkreśla. Rykoszetem w obywatela? Tymczasem, jak słyszymy, Prawo i Sprawiedliwość nie pracuje nad dodatkowymi przepisami, które mogłyby penalizować wpisy siejące dezinformację lub fake newsy. Malutki kroczek poczynili natomiast Niemcy i Litwini. W tych państwach symbol "Z" traktowany jest jak swastyka. U nas może być podobnie, bo taką poprawkę do jednego z projektów ustaw złożyła opozycja, a sejmowa komisja ją przyjęła. Można się więc spodziewać, że za chwilę i u nas "Z" będzie zakazane. Co z prorosyjskimi wpisami w internecie? - Przy okazji epidemii były rozważane pomysły, żeby penalizować fake newsy sprzeczne z wiedzą medyczną. Konstytucja gwarantuje wolność dzielenia się wszelkimi informacjami, ale założenie jest takie, że powinny być one prawdziwe. Jednak wykorzystanie prawa karnego do ścigania osób szerzących dezinformację może być ryzykowne dla debaty publicznej. Nagle się okaże, że minister Ziobro uzna, że ktoś podał fake newsa, ujawniając prawdę o Funduszu Sprawiedliwości. I obywatel ma problem - uważa dr hab. Małecki. A sam Korwin-Mikke? Zapewne drży przed posiedzeniem komisji etyki, która zgodnie z regulaminem, może "zwrócić posłowi uwagę", "udzielić upomnienia" albo "udzielić nagany". Łukasz Szpyrka