Łukasz Szpyrka, Interia: Od wielu lat pracuje pan przy Międzynarodowym Komitecie Czerwonego Krzyża w Syrii i od początku obserwuje trwający tam konflikt. Ludzkie zwłoki robią jeszcze na panu wrażenie? Paweł Krzysiek: - Zwłoki to nic w porównaniu z ludźmi, którzy naprawdę cierpią. Zwłoki to nic w porównaniu z widokiem osób, które umierają z głodu. To nic w porównaniu z myślą, że są ci, którzy potrzebują pomocy, a bardzo niewiele można dla nich zrobić. Kiedyś wjeżdżaliśmy zimą do jednego z oblężonych miast. Najcięższe doświadczenie w takim miejscu jest wtedy, gdy wiesz, że wielu ludzi, których spotykasz, może umrzeć. A wszystko przez to, że np. nie dojechaliśmy z pomocą kilka dni wcześniej. Dostaliśmy się do tego miasta i skierowaliśmy się do szpitala polowego. Była to piwnica w podziemiach zwykłego budynku mieszkalnego. Oczywiście nie było tam żadnych łóżek. Ludzie leżeli na ziemi, jeden koło drugiego, bardzo słabi, wyniszczeni. Pewien staruszek, w połowie sparaliżowany, złapał mnie za rękę i bardzo słabym głosem szepnął, że chciałby wrócić do domu i tam umrzeć. Jego dom był niedaleko, ale był kompletnie zniszczony. Ten człowiek stracił wszystko - dobytek i zdrowie. Nie byliśmy w stanie mu pomóc. Przyjechaliśmy tam z jedzeniem, ale on potrzebował kroplówek. Po dwóch tygodniach wróciliśmy z kroplówkami, a on już nie żył. I to jest w tym wszystkim najgorsze, a nie ludzkie zwłoki. Obcuje się z ludźmi, których po powrocie możesz już nie zobaczyć. I to nie dlatego, że byliśmy za późno, ale przez okrucieństwo tej wojny. Cierpią tu najbardziej cywile. Ludzie w Syrii bardzo często umierają z powodu zwykłego przeziębienia. Życie ludzkie niewiele tutaj znaczy. To jest chyba najtrudniejszy aspekt tej pracy. Przez takie historie trudniej jest nawiązywać bliższe relacje z ludźmi? Podświadomie może istnieć obawa, że nie pomogę, nie zdążę, nie chcę rozczarować. - Wręcz przeciwnie. Nawiązujemy relacje, bo często dla tych ludzi jesteśmy jedynym oknem na świat, jedyną nadzieją. Bardzo często pierwsze pytanie, które pada z ust tych ludzi, brzmi: "Kiedy znów przyjedziecie? Kiedy wrócicie?". Jesteśmy dla nich ostoją, nadzieją, oparciem. Dla nich ważniejsze niż paczka z żywnością jest to, że mogą z kimś porozmawiać, podzielić się troskami, opowiedzieć swoją historię. Tego nie można wykasować zaraz po tym, jak się wyjeżdża z danego miejsca. To wszystko rośnie w tobie. To jest też coś, co daje energię, paliwo, by wykonywać tę pracę. Nic cenniejszego nie można otrzymać niż zaufanie ludzi. To, czym się pan zajmuje, to bardziej praca czy misja? - Wszystko razem. Tej pracy, w odróżnieniu od prywatnego sektora, nie można wykonywać bez pasji. Praca wymaga poświęcenia, a w jej centrum są ludzie. Ludzie, którzy często są ofiarami największych konfliktów zbrojnych naszych czasów. To, co widzimy w Syrii, Iraku, Sudanie Południowym to tysiące ludzi, którzy cierpią w rezultacie walk zbrojnych - muszą uciekać z domu, stracili wszystko. Po drugiej stronie naszej pracy zawsze mamy człowieka. Ludzi ze swoimi problemami, często bolesnymi. Empatia to podstawowy czynnik, by to robić. Jak to się zaczęło? Spakował się pan i powiedział rodzicom: "mamo, tato, jadę na wojnę"? - Nie do końca. Mieszkałem w Syrii przez cztery lata jeszcze przed konfliktem. Przyjechałem tu, by uczyć się arabskiego i zbierać materiały do studiów doktoranckich, które miały dotyczyć mediów arabskich. Potoczyło się to inaczej niż zamierzałem. Z nauką arabskiego nic nie wyszło, bo wyrzucono mnie ze szkoły, musiałem się później, z bardzo dobrym skutkiem, uczyć na ulicy. Przez jakiś czas żyłem z pieniędzy, które zaoszczędziłem - we Włoszech, jeszcze na studiach, byłem kelnerem. W Syrii najpierw byłem wolontariuszem, potem szukałem czegoś poważniejszego i tak trafiłem na granicę z Irakiem, do obozu dla palestyńsko-irackich uchodźców. Gdy pojechałem tam po raz pierwszy i zacząłem z tymi ludźmi rozmawiać, to pomyślałem sobie, że tak naprawdę w wieku 24 lat nie wiem nic o życiu. Tym bardziej, by pisać doktorat. Uznałem, że tu jest prawdziwe życie, które chcę ogarnąć, którego chcę doświadczyć. Tak to się zaczęło i trwa do dzisiaj. Teraz pracuję dla Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża. Z Syrii pojechałem do Burundi, z Burundi do Iraku, z Iraku do Południowego Sudanu, a teraz znów jestem tutaj. W Syrii, która jest w tragicznej sytuacji humanitarnej. To, co nas napędza w tej pracy, to ludzie, którym pomagamy. Tutaj czuję, że żyję. Czuję, że mogę pomóc, choć ta pomoc i tak jest niczym w porównaniu do doświadczeń, przeszłości tych ludzi. Natomiast iskierka nadziei, minimalna pomoc, wiele dla nich znaczy. Codziennie obcuje pan na granicy życia i śmierci. - Nie codziennie, ale często. To jedna z najstarszych organizacji na świecie, która pracuje w terenie od 150 lat. Ma doświadczenie, jak chronić swoich pracowników. Ale oczywiście - gdy pracuje się w takich miejscach jak Aleppo w Syrii czy Bagdad w Iraku, to ryzyko jest. Balansuje się więc na krawędzi, bo jakby nie było, to strefa wojny. Wystarczy tu symboliczny rzut kamieniem, żeby zaczęła się strzelanina. W momencie, nagle, dowiadujesz się, że jesteś w samym centrum działań wojennych. Co na to rodzina? - Nigdy nie była przeciwna. Zawsze była dumna, wspierała mnie. Choć czułem, że jest niewiele zrozumienia do tego, co robię. Bo w Polsce, w wygodnym mieszkaniu, trudno ogarnąć to wszystko, co dzieje się w Syrii. Tym bardziej, że telewizja prezentuje procent tego, co tu się dzieje. Gdy przyjeżdżałem do domu i opowiadałem o większych szczegółach, było to ciężkie do zrozumienia. Rodzice zawsze wspierali poczucie misji, które w sobie miałem. Zawsze wspierali moje wybory. Mimo niebezpieczeństwa, pomagali. Nie jest też tak, że wszędzie toczą się walki, są bombardowania. Duża część kraju jest jednak dzisiaj spokojna, np. centrum Damaszku. To miejsca, w których niewiele się dzieje. Ciężko rozmawiać z rodziną na temat tego, co tu się przeżywa. Stopień doświadczenia jest zupełnie inny. Ta intymność cierpienia, na które jesteśmy wyeksponowani, jest niemożliwa do opowiedzenia. - Pamiętam jak byłem we wschodnim Aleppo... wówczas zmarł mój tata. Pamiętam jak ciężko było pogodzić mi się z tym, że nie będę miał szansy wyjazdu, by pojechać do Polski, pożegnać się z nim. Gdy już byłem w drodze, tata niestety zmarł. Ostatnie słowo, które wypowiedział, to "Aleppo". Wiedział, że tam byłem, chciał nam coś przekazać. Nie był to moment, kiedy chciał pan na stałe wrócić do Polski? Na pewno są chwile, kiedy ma pan dość. - Tak mniej więcej co miesiąc (śmiech). Regularnie mam dość. Na taką skalę ludzkiego cierpienia nikt nie jest w stanie się przygotować. Są takie momenty, w których presja jest naprawdę duża. Wjeżdża się do miasta takiego jak Madaja, gdzie mamy 40 tys. głodnych ludzi, bo żyją w oblężeniu od miesięcy. Później ten widok w tobie siedzi. Moment kryzysu zawsze przychodzi jednak po misjach, jak te wszystkie wspomnienia, ludzkie historie, ból, cierpienie do ciebie wracają. Nie sposób odpocząć. Ładunek emocjonalny, presja psychiczna są duże. Mamy też świadomość, że nie możemy się poddać. Poddając się miałbym poczucie, że zostawiłem tych ludzi samym sobie. Da się wyłączyć układ nerwowy? Podchodzić do pewnych rzeczy bez emocji? Powiedzieć sobie, że "to tylko taka praca"? - Trzeba znaleźć balans między empatią a misją. Oczywiście najważniejsza jest pomoc człowiekowi, ale jako przedstawiciel organizacji humanitarnej muszę wyłączyć te wszystkie polityczne opinie, emocje. Bo my nie tylko dojeżdżamy do ludzi, ale musimy też nawiązać kontakty ze wszystkimi stronami tych konfliktów, aby negocjować dostęp do tych, którym przyjechaliśmy tu pomagać. Wyjeżdża pan czasem na urlop? - Rzadko, ale mamy wolne weekendy. Co trzy miesiące Czerwony Krzyż oferuje nam też obowiązkowy urlop, w ramach którego musimy na tydzień wyjechać z kraju. Aby odpocząć, wyłączyć się trochę, naładować akumulatory. To dla nas jedyna opcja. Są momenty, kiedy presja jest ogromna, ale są też takie dni, jak dzisiaj - kiedy siedzę w biurze i pracuję nad kampanią medialną. To nie jest tak, że codziennie mamy taką presję. Trzeba się nauczyć, jak balansować - jak dzielić życie prywatne na zawodowe. Rozwija się instynkt, żeby każdy moment wytchnienia, wykorzystać. To pomaga, ale sztuką jest się tego nauczyć. Mówi się, że na studia psychologiczne idą ci, którzy sami potrzebują pomocy. Z wami nie jest podobnie? Chcecie pomóc, pomagacie, ale tak naprawdę też potrzebujecie wsparcia. - Mamy tu wszystko. Wsparcie medyczne, zespół psychologów w siedzibie w Genewie, do których zawsze można zadzwonić, porozmawiać. Gdy na początku 2016 roku dowiedziałem się, że mój tata ma raka, natychmiast otrzymałem wsparcie. Dostałem urlop, wykupiono mi bilety i wysłano do domu. To organizacja bardzo doświadczona jeśli chodzi o zarządzanie zasobami ludzkimi. To oczywiście wsparcie instytucjonalne, ale ważne jest, by nauczyć się, jak radzić sobie samemu. To jest najtrudniejsze. Nikt nie pomoże, jeśli sam nie będziesz świadomy swojego problemu. Inna sprawa, że uczymy się tego jeszcze zanim wyjedziemy na misję. Czuje się pan fenomenem? Inspiracją? - Jedyną inspiracją, jaką chciałbym być jest to, żeby Polacy kontynuowali pomoc ludziom w potrzebie. A potrzeby są różne. Nie tylko w Syrii, ale wszędzie, nawet w Polsce. Moim marzeniem jest, by ludzie się angażowali, pomagali innym. Często niewiele może znaczyć bardzo wiele dla ludzi, którym się pomaga. Czy jestem fenomenem? Nie sądzę, bo w Syrii mam 500 kolegów z 50 krajów i każdego dnia starają się robić to, co ja. Mówi pan o pomaganiu w każdym możliwym aspekcie. W Polsce istnieją dwie wizje pomocy: pomoc uchodźcom na miejscu lub sprowadzenie ich do naszego kraju. Która jest panu bliższa? - Trzeba skupić się na człowieku. Podstawowym ideałem naszej pracy jest śledzenie potrzeb ludzi, a nie sprawy polityczne. Pomagamy ludziom niezależnie od tego, gdzie są. Pomagamy milionom Syryjczyków, którzy są uwięzieni w Syrii, ale też tym, którzy są poza granicami. W obozach dla uchodźców w Jordanii, Iraku czy Libanie. Także tym, którzy przedostali się do Europy. Oni już tam są, a że tam są, to kwestia ich własnego wyboru. Tak jak Polacy kiedyś udawali się na emigrację. Polityka, status, narodowość, kolor skóry - dla nas to wszystko nie jest ważne. Istotniejsze jest to, że mają potrzeby, a w ich ramach trzeba działać. Liczy się człowiek, a nie opcja polityczna. Proszę pamiętać, że to człowiek jest panem swojego życia. Każdy ma prawo decydować o swoim losie. Znam ludzi, którzy mimo cierpienia, wojny, utraty dobytku, zostali w Syrii. Mówili wprost, że są w stanie żyć tylko w tym miejscu, do którego przywykli. Są też ludzie, którzy nie widzieli przyszłości w Syrii. W poszukiwaniu lepszego życia po prostu uciekali z kraju. Debatując nad tym, debatujemy nad wyborami ludzi. Wchodzimy w ich sferę prywatną, kondycję mentalną. Nie wiem, czy mam prawo to robić. Problem polega na tym, że w tym momencie trudno zdefiniować "potrzeby". Jedni widzą je tak, a drudzy inaczej. Da się wypracować wspólną, neutralną definicję? - Idąc za tym, co pan powiedział - wciąż to my decydujemy, co będzie dla ludzi lepsze. Stajemy się panami życia i śmierci. - Tak naprawdę to my decydujemy za tych ludzi. Wy zostańcie w obozach albo w swoim kraju, albo przyjeżdżajcie do Europy. Nie mamy jednak prawa ani też kontroli nad tym, co ludzie będą robić. Proszę zwrócić uwagę, do czego zdolni są ludzie w poszukiwaniu lepszego życia. Jak wiele ryzykują, żeby na przykład dostać się przez morze do Europy. Patrzymy na te potrzeby z zupełnie innej strony. My, jako organizacja, patrzymy na tych ludzi z perspektywy miejsca, jakie wybrali. Oczywiście politycy mają inną perspektywę. Dla nas nie jest ważne, gdzie pomagamy. Najważniejsze, aby stworzyć dla tych ludzi jakieś minimalne warunki do życia w godności, bo każdy zasługuje, aby tę godność - mimo cierpienia i wojny - utrzymać. To jest nasza podstawowa misja. W samej Syrii 12 mln osób jest w potrzebie niewyobrażalnej pomocy. 5 mln ludzi jest poza granicami. Mieszkają w obozach lub innych, trudnych do zaakceptowania warunkach. Dziś każda pomoc się liczy. Czy to jest pomoc uchodźcom, którzy dotarli do Europy, czy to pomoc przez organizacje takie jak moja, to nie ma znaczenia. Cokolwiek robimy, to kropla w morzu potrzeb. To, co robimy jako Czerwony Krzyż, to kropelka w niemożliwym do wyobrażenia morzu potrzeb. Powtórzę: każda pomoc się liczy. A wy, Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża, czego najbardziej potrzebujecie? - Ludzie powinni pomagać organizacjom, którym ufają. Ważne, by czuli się w swoim wyborze komfortowo. A my, wszystkie organizacje, działamy razem w jednej misji. Jako Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża potrzebujemy dwóch rzeczy. Po pierwsze pomocy finansowej - bo nawet jeżeli konflikt w Syrii skończy się jutro, to będziemy mówili o potrzebie pomocy na kolejne dekady. Sztuką jest, by pomoc płynęła, a żeby płynęła, potrzebne jest wsparcie. Druga kwestia to wsparcie moralne. Dyskusja, że pomoc jest potrzebna. Dla nas czasem jest to ważniejsze niż inna forma pomocy. W jakiej perspektywie spodziewa się pan zakończenia wojny w Syrii? - Po tym, co widzimy tu każdego dnia, perspektywa wciąż jest dosyć odległa. Inna sprawa, że to nie jest moja praca. Zakończenie konfliktu syryjskiego to praca polityków. A dziś nie będzie pokoju w Syrii bez porozumienia politycznego. Inna sprawa, że to szerszy konflikt geopolityczny, który nie dotyczy samej Syrii. Jedno jest pewne - pomoc humanitarna jest w stanie pomóc ludziom przeżyć, ale nie rozwiąże konfliktu, który toczy się od siedmiu lat. Rozmawiał Łukasz Szpyrka* Paweł Krzysiek pochodzi ze Szczecina, jest absolwentem Uniwersytetu Szczecińskiego. Od blisko dekady pracuje na Bliskim Wschodzie, najpierw w UNICEF-ie, teraz w Międzynarodowym Komitecie Czerwonego Krzyża. Specjalista ds. komunikacji. Biegle zna cztery języki: angielski, francuski, włoski i arabski. Od 2016 roku żonaty, jego żona także pracuje w Syrii.Obserwuj autora na TwitterzeJak wesprzeć Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża?