Łukasz Szpyrka, Interia: Jakie ma pan bądź miał relacje biznesowe z bratem - Łukaszem Szumowskim? Marcin Szumowski: - Nie mamy żadnych relacji biznesowych, odkąd brat zdecydował się na pełnienie funkcji w sektorze publicznym. Wcześniej stworzyliśmy podmiot Szumowski Investments. Każdy z nas miał własną działalność - brat pracował w Instytucie Kardiologii, ja pracowałem w PAN, a potem rozwijałem Medicalgorithmics i OncoArendi. Na początku 2014 roku brat miał udziały w kilku spółkach. Zdecydowaliśmy się stworzyć Szumowski Investments, które byłoby spółką inwestycyjną, bo trudno było przewidzieć, które z naszych wielu przedsięwzięć wypali i kiedy. Zebraliśmy kapitał. Łukasz zarabiał wtedy sporo więcej ode mnie jako doświadczony kardiolog i elektrofizjolog. Wnieśliśmy tam posiadane akcje, m.in. Mediacalgorithmics, również OncoArendi, które było na wczesnym etapie rozwoju. Jesienią 2016 roku pana brat został wiceministrem nauki. - Od tego czasu nie mamy relacji biznesowych. Wtedy też przekazał, co deklaruje, swoje udziały we wszystkich spółkach żonie Annie. Przestał angażować się w jakiekolwiek działania związane z prowadzonymi przez niego wcześniej spółkami. Jest oczywiście pytanie, dlaczego nie sprzedał udziałów. Tyle tylko, że są to długofalowe inwestycje w projekty na bardzo wczesnym etapie rozwoju, które trudno sprzedać z dnia na dzień. Jak wasze relacje wyglądają dzisiaj? - Nadal oczywiście utrzymujemy bliskie relacje, bo jesteśmy rodziną. Jestem dumny z tego, co robi, w sensie walki z epidemią. Jeśli chodzi natomiast o sprawy biznesowe spółki OncoArendi, to obecnie jest ciężko, bo dużo wysiłku muszę poświęcić wraz z zespołem na to, by tłumaczyć się, że wszystko, co robimy, jest zgodne z prawem i transparentne. To utrudnia prowadzenie spółki. Z tego powodu wolałbym, żeby brat nigdy nie wszedł do sektora publicznego. Tylko to nie ja podejmuję decyzje. Jaka jest rola Anny Szumowskiej w Szumowski Investments lub OncoArendi? - Jest ona chyba najbardziej poszkodowaną osobą w całym tym ataku medialnym. Ania pracuje w Centrum Zdrowia Dziecka. Prowadzi Klinikę Bólu. Pomaga dzieciom nieuleczalnie chorym cierpiącym z powodu potwornego, chronicznego, napadowego bólu. W tym obszarze jest specjalistą na skalę krajową. To chyba jedyna taka klinika w Polsce. We wszystkich spółkach, w których przejęła udziały, jest udziałowcem biernym. Nie reprezentuje żadnej z nich, nie bierze aktywnego udziału w ich funkcjonowaniu, uczestniczy jedynie w podejmowaniu decyzji na poziomie właścicielskim. Wplątywanie ją w tę całą aferę z tłem politycznym jest haniebne. Uważa pan, że to wszystko to "afera z tłem politycznym"? - Jako brat ministra zdrowia, a szczególnie spółka OncoArendi, która nie ma z nim nic wspólnego, czujemy się jak ofiary, czujemy się poszkodowani. Nigdy nie zapaliła się panu lampka ostrzegawcza? Nie spodziewał się pan, że wcześniej czy później do takiej sytuacji może dojść? - Nawet, gdyby mi się zapaliła, to czy powinienem wtedy zamknąć firmę i powiedzieć 90 pracującym w niej osobom, że muszę je zwolnić i zakończyć projekt, bo mój brat chce działać w służbie publicznej? Nawet, gdyby się zapaliła, to nie widzę żadnego powodu, by rezygnować z jednej z najbardziej obiecujących spółek biotechnologicznych w Polsce, która daje ludziom możliwości rozwoju, a polski produkt może kiedyś podbić świat. Tylko dlatego, że gdzieś ktoś może dopatrywać się potencjalnego konfliktu interesów, którego tak naprawdę nie ma. Trudno jednak wielu ludziom uwierzyć, że np. przy niedzielnym obiedzie, już po 2016 roku, nigdy panowie nie rozmawialiście o rozwoju spółki, o przyszłości OncoArendi. - Brat nigdy mi nie doradzał. Mogliśmy oczywiście wymieniać opinie. Ja też przecież nie doradzałem mu, co robić z COVID-19, chociaż o tym rozmawiamy. Trudno żebyśmy w ogóle przestali rozmawiać. Nie ma pan sobie nic do zarzucenia w latach 2016-2020, czyli w czasie, gdy Łukasz Szumowski pełni ministerialne funkcje? - Nie mam sobie nic do zarzucenia zarówno w tym okresie, ani też wcześniej. Czym zajmuje się OncoArendi? - OncoArendi jest firmą biotechnologiczną. Zajmuje się odkrywaniem leków na nieuleczalne choroby, nowotworowe, zapalne i prowadzące do zwłóknienia organów. Prowadzimy badania, których celem jest pomoc pacjentom w przezwyciężaniu choroby, poprzez tworzenie, wymyślanie innowacyjnych leków w oparciu o unikalne cele terapeutyczne. To zupełnie nowy obszar badań. Specjalizujemy się w rozwoju cząsteczek chemicznych od ich wczesnego odkrycia do wczesnego rozwoju badań klinicznych z udziałem ochotników lub pacjentów. Kto tworzy OncoArendi? - W 90 procentach są to naukowcy. Mamy ambicję odegrać kluczową rolę w kształtowaniu polskiego sektora biotechnologicznego. Jednocześnie stwarzamy możliwości rozwoju kariery naukowej i zawodowej dla najlepszych polskich badaczy. Mamy około 80 wybitnych naukowców. Wielu z nich wróciło do Polski z USA i Europy Zachodniej, by pracować w polskiej firmie. Długofalową misją jest wprowadzenie leku na rynek światowy. Odkrycie i wprowadzenie nowego leku na rynek kosztuje setki milionów, a czasami miliardy euro. Zajmujemy się pierwszym etapem, do wczesnych badań klinicznych. Potem staramy się sprzedać licencję na przejęcie wyników naszych badań dużym firmom biotechnologicznym i farmaceutycznym. Nie sprzedajemy leków, ale odkrycia - wyniki badań, które są chronione licznymi patentami. W Polsce podobnych firm jest niewiele: Ryvu, Selvita, Celon, Mabion. Budujemy zupełnie nowy sektor gospodarki. Kiedy wpadł pan na pomysł tego typu działalności? - To nie ja wpadłem na pomysł akurat tego modelu firmy. Wymyśliło go trzech polskich doświadczonych chemików, z których dwóch pracowało wcześniej przez wiele lat w USA i wybitny profesor z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. W 2012 roku zwrócili się do mnie, na etapie tworzenia koncepcji, z prośbą o wsparcie zarządczo-biznesowe i w pozyskiwaniu kapitału. Zainteresowałem się, bo jest to firma z misją. Jak OncoArendi jest finansowane? - Źródła finansowania są zdywersyfikowane. Zawsze niezbędnym elementem do finansowania badawczej działalności biznesowej są na początku środki prywatne, czyli inwestorzy. Musieliśmy ich przekonać, że warto w nas inwestować. Dopiero potem pojawiają się granty. Oczywiście są one bardzo ważnym i kluczowym elementem, bo pozwalają badania robić lepiej i w szerszym zakresie, a także stanowią alternatywne źródło finansowania. W Polsce, gdyby nie było dotacji na rozwój nowych technologii, to sektor biotechnologii w ogóle by nie zaistniał, ponieważ nie ma specjalistycznych funduszy skłonnych do inwestowania w branżę, w której wczesne etapy badań nad lekami są obarczone bardzo dużym ryzykiem. Środki publiczne wypełniają tę lukę. Od 2012 roku udało nam się zebrać ponad 90 mln zł od prywatnych inwestorów w kilku rundach finansowania, największą część w 2018 roku z emisji akcji na Giełdzie Papierów Wartościowych. Dodatkowo korzystamy z grantów. Rozumiem, że podobne firmy funkcjonują w takim samym modelu biznesowym. Nigdy pan nie pomyślał, by nieco przestawić model, zmienić proporcje finansowania? - Proporcje zmienią się w naturalny sposób, w momencie komercjalizacji pierwszego programu. To zwykle generuje duże przypływy gotówki. Dotacje publiczne stają się wówczas mniejszym komponentem. Z drugiej strony warto popatrzeć na firmy, z którymi konkurujemy w tym sektorze - Ryvu już miało pierwszą komercjalizację, a Celon ma przychody głównie ze sprzedaży leków generycznych. A mimo to nadal korzystają z dotacji publicznych. Dlatego bo ryzyko inwestowania w nowe pomysły i badania i przełomowe innowacje jest nadal ogromne. A to jest celem wsparcia środków unijnych - zwiększenie innowacyjności polskiej gospodarki. Polski Fundusz Rozwoju dofinansował m.in. Selvitę i Mabion. Was nie, dlaczego? - Czynniki są pewnie dwa. Po pierwsze, udało nam się dość skutecznie przekonać do inwestycji w OncoAredni inwestorów prywatnych, w tym kilka dużych funduszy. Po drugie, zarówno my, jak i PFR chyba mieliśmy pewien dyskomfort w wejściu funduszu w naszą spółkę w tym czasie, kiedy mój brat już objął stanowisko ministra zdrowia. A PFR jest oczywiście funduszem publicznym, w jakiś sposób powiązanym z rządem. Tak jak i NCBR. - W listopadzie 2019 i w lutym 2020 roku otrzymaliśmy dwie pozytywne decyzje o dofinansowaniu. Było to kolejne podejście, bo wcześniej, w 2019 roku, obu tym projektom nie udało się uzyskać dofinansowania. Od listopada 2017 do listopada 2019, czyli w ciągu dwóch lat, nasze cztery wnioski zostały odrzucone, a my nie dostaliśmy z NCBR ani złotówki. Byliśmy jedyną notowaną firmą w tym sektorze, która nie otrzymała w tym okresie żadnego grantu. Dziwnie się to zbiegło z tym, że mój brat był wówczas ministrem zdrowia. Wcześniej jednak był wiceministrem nauki, a państwo w tym czasie otrzymywaliście granty. - Tak, otrzymaliśmy jeden grant, ale mój brat nigdy nie sprawował nadzoru nad NCBR. Taka jest wiedza naszej spółki. Posłowie KO Michał Szczerba i Dariusz Joński przekonują, że Łukasz Szumowski nadzorował NCBR przynajmniej przez 56 dni, kiedy zastępował ministra Piotra Dardzińskiego. - Nie jestem w stanie tego sprawdzić. Jego oficjalne oświadczenia są jasne i mówią, że NCBR nigdy nie nadzorował i nie podejmował żadnych decyzji związanych z NCBR. Zresztą odciął się od tego od razu, gdy przychodził do ministerstwa. Trudno odnieść mi się do zarzutów posłów Koalicji Obywatelskiej. Zapytam jeszcze raz - gdy pański brat zostawał wiceministrem nauki, nie zapaliła się panu lampka ostrzegawcza? - Uważałem zawsze, że procedury oceny wniosków przez niezależny podmiot, jakim jest NCBR, były i są transparentne, sformalizowane i kontrolowane tak, że nie musi palić mi się lampka ostrzegawcza. Równie dobrze można powiedzieć, że teraz, gdy mój brat jest ministrem zdrowia, istnieje potencjalny konflikt interesów. Można by to zresztą rozszerzyć na cały rząd. Jaka była rola Łukasza Szumowskiego w powstawaniu OncoArendi? - Żadna. Gdy w 2012 roku OncoArendi powstawało, to nowe leki nigdy nie były w jego spektrum zainteresowań. Łukasz jedynie kibicował, żeby mi się powiodło. Nigdy nie pełnił w spółce żadnej roli. OncoArendi to pana główna działalność? - Tak, choć angażuję się w wiele spraw. Po powrocie do Polski i osiągnięciu sukcesu z pierwszą firmą, staram się przekuwać doświadczenie też w inny sposób - traktować dalszą działalność jako misję. Wspólnie z kolegami rozwinęliśmy firmę, która sprzedaje na całym świecie produkt diagnostyczny. Zainwestowałem w fundusz LSI, w którym jestem członkiem i doradcą merytorycznym. To fundusz, który inwestuje w pomysły - wynalazki młodych ludzi i przedsiębiorców. Moja rola jest wyłącznie inwestorska i doradcza. Podobnie jak w OncoArendi, jest to inwestycja prywatna wsparta dofinansowaniem publicznym. To drugi obszar mojej działalności, choć znacząco mniejszy niż OncoArendi. Bez dotacji publicznych OncoArendi poradziłoby sobie na rynku? - Byłoby bardzo trudno, bo bylibyśmy na znacznie gorszej pozycji niż inne firmy korzystające z grantów. Wszystkie firmy prowadzące działania w zakresie biotechnologii, przy tym poziomie dotacji unijnych, które otrzymuje Polska, korzystają z tego typu środków na prace badawcze. Na świecie jest podobnie. Mamy spółkę-córkę w USA, która z kolei składa wnioski do Narodowego Instytutu Leków, gdzie też mamy sukcesy. A tam ten obszar jest bardziej konkurencyjny. Otrzymaliśmy już trzy takie granty. To powszechne zjawisko. Wszystkie firmy technologiczne korzystają z dotacji publicznych. Wspomniał pan, że przez dwa lata nie dostawaliście dotacji z NCBR. Czyli przez dwa lata udawało się wam funkcjonować bez środków publicznych. - Tak, bez nowych dotacji, tylko trzeba pamiętać, że projekt trwa około pięciu lat. Realizowaliśmy więc w tym czasie projekty, które rozpoczęliśmy wcześniej. A poza tym finansujemy się też ze środków prywatnych pozyskanych od inwestorów. W 2018 roku pozyskaliśmy 58 mln zł z emisji akcji na GPW. Środki mieliśmy i nadal mamy. Zresztą ten proces tak funkcjonuje, że najpierw musimy mieć i wydawać środki prywatne, a dopiero po ich wydaniu składamy wniosek o refundację, a NCBR lub inna instytucja sprawdza całe wydatkowanie na ściśle określone aspekty naszej działalności związane z realizacją konkretnego projektu. Te pieniądze nie mogą pójść na coś innego. Insynuacje, że te pieniądze trafiają do akcjonariuszy lub kogoś innego to bzdura. Spółka przez cały okres działalności jest wielokrotnie audytowana. Wszystkie pieniądze są rozliczone co do złotówki. Dodam, że jestem jednym z pierwszych inwestorów w OncoArendi, w którą dotychczas zainwestowałem 3 mln zł. Pieniądze miałem ze sprzedaży akcji poprzedniej firmy, którą rozwijałem i która też weszła na GPW. Co w takim razie robił pan wcześniej? Co przywiózł pan ze Stanów Zjednoczonych? - Z USA przywiozłem cenne doświadczenia. Studiowałem tam przez kilka lat na dużych uniwersytetach, zrobiłem doktorat, potem staż podoktorski, pracowałem w instytucie badawczym. Równolegle robiłem MBA. Miałem wówczas wiele kontaktów z przedsiębiorcami z Doliny Krzemowej. To zainspirowało mnie do zmiany ścieżki kariery z naukowej na biznesową. W czasie pracy badawczej pisałem wiele wniosków o granty, często z sukcesami. Po powrocie do Polski pierwszą działalnością było pisanie wniosków o dotacje bezpośrednio z Komisji Europejskiej. Przez długie lata pracowałem w Instytucie Biologii Doświadczalnej PAN. Cały czas ciągnęło mnie jednak do biznesu. W 2004 roku spotkałem Marka Dziubińskiego, a rok później założyliśmy Medicalgorithmics. Firmę udało nam się rozwinąć i certyfikować produkt diagnostyczny w Europie i Stanach Zjednoczonych. W 2011 roku ta spółka weszła na giełdę. To taka historia z garażu do rynku światowego. To był też mój pierwszy realny zarobek. "Gazeta Wyborcza" sugerowała, że w czasie pana pracy w PAN wpływ na podział środków, które miały trafiać również do pana jednostki, miał pana brat Łukasz. - Byłem w PAN szefem działu Współpracy Międzynarodowej i Zarządzania Projektami. Pisałem wiele grantów, ale nigdy mój brat nie decydował o podziale tych środków. Pracował pan wtedy w prywatnej spółce? - Był taki czas, gdy startowaliśmy z Medicalgorithmics, a jednocześnie pracowałem w PAN. Gdy firma zaczęła się rozwijać, wziąłem na kilka lat bezpłatny urlop. Teoretycznie byłem pracownikiem, choć na urlopie bezpłatnym. Praca w PAN i prywatnej firmie nie powoduje konfliktu interesów? - W tym przypadku żadnego. Nie ma żadnego punktu styczności między Instytutem Biologii Eksperymentalnej, a spółką, która rozwija urządzenie diagnostyczne w obszarze zaburzeń rytmu serca. Co z kwestią CBA? "GW" pisze o śledztwie przeciwko NCBR, w którym główne role odgrywają pana spółki. - Już wielokrotnie spółka OncoArendi odnosiła się do tej kwestii, także w oświadczeniu opublikowanym na stronie internetowej. Sposób przyznawania grantów dla OncoArendi oraz ich późniejsze rozliczanie jest i było wielokrotnie sprawdzane przez właściwe organy, agencje i audytorów wewnętrznych. Czy spółka SimpliCardiac, w której ma pan udziały, dostała wbrew prawu 1,2 mln zł pożyczki z NCBR? - Spółką SimpliCardiac od lat się nie zajmuję i jestem tam biernym udziałowcem. Pierwsze słyszę o tym, żeby pożyczka zwrotna z odsetkami, uzyskana z NCBR przez SimpliCardiac, jest niezgodna z prawem. Jest to sprawa sprzed kilku lat, ale z tego, co pamiętam, to pożyczka była udzielona zgodnie z regulaminem, a spółka była audytowana. To jest raczej pytanie do NCBR i do spółki. Rozdmuchiwanie tej sprawy traktuję jako usilne podtrzymywanie rzekomej afery, którą w jakikolwiek sposób można pośrednio przeze mnie powiązać z moim bratem. Rozmawiał Łukasz Szpyrka