Przywiązuje się pan do miejsc? - W jakim sensie? Ten gabinet jest duży, ładny, przytulny. - Traktuję go jako miejsce pracy, a nie atrybut władzy. Poza tym przejąłem go po poprzednikach, niczego nie zmieniając. Inna sprawa, że aktywność zawodową opieram na różnych filarach. Raz jest to uczelnia, raz ministerstwo, a teraz samorząd. Wobec tego, w razie niepowodzenia w wyborach, łatwo byłoby go opuścić? - Nie traktuję tego w kategorii "być lub nie być". W 2010 roku wygrałem wybory, a nikt mi nie dawał szans. Cztery lata później wygrałem, a byłem faworytem. Po tych dwóch kadencjach uważam, że to, co zrobiliśmy dla Lublina, również powinno zaowocować wygranymi wyborami. Nie ma to jednak znaczenia z punktu widzenia mojej osobistej sytuacji. Wciąż jestem pracownikiem uczelni i można powiedzieć, że w innej aktywności zawodowej i tak się odnajdę. Natomiast jest to ważne z punktu widzenia realizacji strategii "Lublin 2020" i kompleksowego programu rozwoju Lublina, który realizujemy wspólnie z radnymi. Mówi pan o haśle "Lublin 2020". Po upływie nadchodzącej kadencji, w 2023 roku, strategia powinna być już zrealizowana. Ma pan ochotę rządzić przez tę jedną kadencję, czy spróbuje pan jeszcze raz, za kolejne pięć lat? - Trzeba pamiętać, że stan prawny, który ustawodawca wprowadził, może jeszcze ulec zmianie. Inaczej mówiąc, może to być moja ostatnia kadencja chociażby wynikająca z regulacji prawnych, bo na więcej rząd może po prostu nie pozwolić. Trzeba też myśleć realnie o pozostawieniu miasta w dobrym stanie następnym pokoleniom. Patrzę na to z punktu widzenia pewnej misji. W 2010 roku zaczęliśmy dyskutować o strategii rozwoju naszego miasta. Ta dyskusja doprowadziła nas do wprowadzenia niestandardowej, bardzo trudnej, ale dobrej strategii. Jej realizacja zaowocowała tym, że dziś Lublin jest innym miastem. Pełnym aktywności mieszkańców, organizacji pozarządowych, podmiotowości lublinian. Ale też i dumy z tego, co nam się wspólnie udało. I stąd hasło wyborcze "Zobacz efekty"? - Po pierwsze, nie tylko odwołujemy się do przeszłości, ale wciąż realizujemy ten program. Na inwestycje wydaliśmy już 3,5 mld zł, wydamy kolejne 1,5 mld. To budowanie teraźniejszości i przyszłości. To fundamenty w zakresie infrastruktury technicznej i społecznej. Stworzyliśmy infrastrukturę dla biznesu, ale też zbudowaliśmy znakomitą infrastrukturę dla kultury, sportu. Zmieniliśmy przestrzeń miasta w wymiarze jakości życia. A że są jeszcze potrzeby, to wszyscy wiemy. Spotykam się z mieszkańcami, analizuję wnioski do budżetu na następny rok, i powiem tak: kolejne pięć lat będą bardzo aktywnych, to będzie wielki front inwestycyjny, tyle tylko, że będziemy chcieli skierować go do dzielnic. Jeśli chodzi o duże inwestycje drogowe, to w ciągu 1,5 roku je zakończymy. Zostanie nam jeszcze tzw. dworzec metropolitalny (połączenie dworców autobusowego i kolejowego - przyp. red.) i równolegle od przyszłego roku przekierujemy główny front inwestycyjny na drobne działania, na które nie mogliśmy sobie dotąd pozwolić. Jeśli wydaje się 3,5 mld zł na nasz dom, czyli Lublin, to brakuje już na inne potrzeby, które nie są priorytetowe. Dziś mówimy, że dom zbudowaliśmy, urządziliśmy go, teraz otoczenie tego domu trzeba uporządkować. Mowa tu o skwerach, zieleńcach, ulicach, chodnikach w dzielnicach, ale też centrach aktywności dla mieszkańców. Przyszliśmy z dobrym programem, który zrealizowaliśmy lub realizujemy. Teraz pracujemy nad nową strategią "Lublin 2030". Skoro mówi pan o strategii "Lublin 2030" to rozumiem, że chciałby być pan lubelskim Jackiem Majchrowskim, który w Krakowie rządzi już od 16 lat. - To jest niemożliwe. Natomiast kończy się strategia, która w dużej mierze była oparta o unijne źródła finansowania. Nowa musi zakładać w większym stopniu działania w formule PPP (Partnerstwo Publiczno-Prywatne - przyp. red.). Musimy uwzględniać przekierunkowanie naszej aktywności w infrastrukturę społeczną. Wybudowaliśmy dużo żłobków, przedszkoli, jedną dużą szkołę. Teraz będziemy budować dwie nowe szkoły, a dwie lub trzy rozbudowywać. Czyli ma pan jeszcze trochę pracy? - W 2010 roku musieliśmy mieć w Lublinie wyobraźnię i odwagę w podejmowaniu decyzji. Wzięliśmy 500 mln zł kredytu w Europejskim Banku Inwestycyjnym, potem 300 mln w Banku Rozwoju Rady Europy, dużo taniej niż w zwykłych bankach w Polsce. To była kotwica w postaci przychodów zwrotnych do 1,6 mld środków z funduszy europejskich, które skutecznie przyciągnęliśmy. Teraz robimy to samo. Spłacamy stare zadłużenie, sięgamy po nowe instrumenty. Tak samo chcemy to robić przy kolejnym okresie finansowania. Wspólnie ze swoimi współpracownikami zarządzam wielką organizacją, jaką jest miasto. Przez te dwie kadencje zrobiliśmy dużo, ale widzimy, że jest potrzebna jeszcze jedna, żeby to wszystko dokończyć. I najprawdopodobniej po tej kadencji już nie będę starał się o kolejną. 15 lat pracy od 8 do 21 dzień w dzień niewątpliwie powoduje, że trzeba myśleć o zwolnieniu tempa. Znam Lublin, bo mieszkałem tu przez pięć lat. Wyjechałem z tego miasta w 2013 roku, znalazłem pracę w większym mieście. Co pan może zrobić, żebym tu wrócił? - Już pan może wracać, bo mamy oferty pracy niemal dla każdej grupy absolwentów. W sektorze IT mamy około 5-6 tys. miejsc pracy. W ostatnich latach stworzyliśmy blisko 20 tys. miejsc pracy w nowoczesnych usługach biznesowych, w centrach finansowo-księgowych, w centrach serwisowych. Kilkadziesiąt firm produkcyjnych dokonało u nas inwestycji, choć nie mamy pełnego obrazu, ile tam jest miejsc pracy. Problem polega na tym, że wymagania tych firm wcale nie są małe. Pierwszą barierą jest znajomość języka angielskiego i niemieckiego. Dziś młodzież uczy się hiszpańskiego, bo jest modny, ale z hiszpańskim pracy tak łatwo się nie znajdzie jak z niemieckim. Praca jest, ale płaca pozostaje najczęściej na niezadowalającym poziomie. - W sektorze IT płace na tych samych stanowiskach we Wrocławiu, Warszawie itd. niemal się nie różnią. Zawsze należy dodać też koszt wynajęcia mieszkania, czyli przynajmniej 1500 zł w tamtych miastach. Tutaj jest tak samo. - Nie do końca, bo w starszych dzielnicach jest pan w stanie wynająć mieszkanie za połowę tego, co w Warszawie. Za 1000 zł nie wynajmie pan mieszkania w Warszawie. W Lublinie tak. Na LSM czy Tatarach można znaleźć wyremontowane mieszkanie za 700 zł miesięcznie. Na Tatarach, gdzie jest niebezpiecznie. - Patrzy pan przez pryzmat przeszłości i stereotypów. Dziś mieszkają tam głównie ludzie starsi. W dodatku Lublin, we wszystkich rankingach bezpieczeństwa znajduje się w ścisłej czołówce w Polsce. Mamy najmniejszą liczbę wykroczeń w kraju. Podobne badania robią ambasady, które sprawdzają, jak się czują u nas zagraniczni studenci, a mamy ich ponad 7 tys. Proszę sobie wyobrazić, że przy panującej mowie nienawiści, mamy naprawdę mało wydarzeń, które należałoby potraktować jako zachowania nienawiści do innych narodów lub religii. Zbudowaliśmy bezpieczny Lublin, a Tatary, ze względu na to, że jest tam dużo seniorów, są jedną z bezpieczniejszych dzielnic. Ale jeśli Tatary się panu nie podobają, to zapraszam na stary LSM. Jest podobnie, ze względu na to, że wielu ludzi, którzy dziedziczą mieszkania po rodzicach, wynajmują je studentom. Jeśli jednak porównamy też koszty życia, do kosztów wynajęcia mieszkania, to w wielu przypadkach nie opłaca się wybierać innego miasta. Chyba że służy to absolwentowi w budowaniu kompetencji zawodowych. Kiedyś Warszawa była najlepszą opcją, dziś już tak nie jest. Trzeba umieć liczyć. Może bardziej opłaca się zostać w Lublinie, znaleźć dobrą pracę, mieć niższe koszty i bardzo fajne miasto? Czyli jakie? - Miasto, które kipi energią. W ubiegłym roku mieliśmy ponad 1000 wydarzeń kulturalnych. Proszę znaleźć inne miasto w Polsce, które jest tak klimatyczne i energetyczne. Podwoiliśmy liczbę turystów nie tylko dlatego, że przyjeżdżają tu zobaczyć Stare Miasto. Będzie jeszcze lepiej, bo skomunikujemy Lublin z innymi miastami przez S17, S19, przez inwestycje PKP, bo też trzeba założyć, że dzisiejsza rzeczywistość oznacza ogromną mobilność. Sam przez dwa lata mieszkałem w Warszawie, gdy pracowałem w ministerstwie, co z punktu widzenia preferencji nie było najlepszym wyborem. W Lublinie mieszka się znakomicie. Lublin ma problem ze stereotypami. Przed przyjazdem kolega pytał, co będę tam robił. Pytał, czy będę jadł cebularza, w kaszkietówce, z wysoko podwiniętymi skarpetami. - Nie, tak nie jest. Na Starym Mieście pierwsze, co rzuca się w oczy, to duża liczba świetnych restauracji. Od wiosny do końca września Lublin kipi projektami kulturalnymi. Takich projektów jest mnóstwo, mogę panu wypisać kartkę jak stąd na Księżyc. Rzecz w tym, że ja się z takimi stereotypami, o których pan wspomniał, już nie spotykam, a mam naprawdę dużo kontaktów w innych miastach. To myślenie kogoś, kto dawno był w Lublinie. Często natomiast słyszę, że inne miasta zazdroszczą nam "mody na Lublin", którą wykreowaliśmy. Wypromowaliśmy Carnaval Sztukmistrzów, który jest naszym produktem eksportowym. Dużo miejsca poświęcamy też Nocy Kultury, adresowanej do naszych mieszkańców, czy Jarmarkowi Jagiellońskiemu. Na stereotypy nic nie poradzimy, bo podobne są np. w Krakowie, jak i każdym innym mieście. Dużo kontrowersji w ostatnim czasie wzbudziła sprawa Górek Czechowskich, czyli ogromnych terenów po poligonie, które miały zostać zabudowane m.in. parkiem, ale też blokami. Aktywiści miejscy i ekolodzy zaczęli protestować i temat upadł. Planuje pan jego kontynuację? - Górki Czechowskie stały się poligonem doświadczalnym dialogu dla różnych grup, w tym ruchów miejskich, ludzi związanych z ochroną środowiska. Mamy 4 tys. podpisów osób, które chcą tam parku, parę tysięcy innych osób sprzeciwia się takiemu rozwiązaniu. Trzeba też pamiętać, ze to teren prywatny. I mamy konflikt. Podeszliśmy do tego odpowiedzialnie. Przy studium uwarunkowań zaproponowaliśmy nie to, czego chciał inwestor. Proponowane przez planistów modyfikacje pozwoliłyby na zabudowę od strony ul. Poligonowej, ale już nie na zabudowę w większym stopniu dolnej części Górek Czechowskich. Dyskusja dotyczyła strony ul. Koncertowej, gdzie właściciel chciał w sposób naturalny przenieść tę inwestycję. Powiedzieliśmy, że może tak być, ale pod warunkiem, że w okolicach Wąwozu powstanie szkoła i przedszkole. Wokół takich zapisów rozpoczęła się dyskusja, która doprowadziła do ogromnych emocji. Te nie służyły rozstrzygnięciu, więc zdecydowaliśmy się na drugie wyłożenie studium, daliśmy sobie czas na dyskusje. W tej chwili na nowo będzie uzgadniana wersja, która będzie wynikiem przyjęcia bądź odrzucenia 9 tys. uwag, które do nas wpłynęły. Mówi pan "daliśmy sobie czas". Do kiedy? - Myślę, że wrócimy do tematu w pierwszej połowie przyszłego roku. Zależy, jak do tego podejdzie nowa Rada Miasta. Trochę czasu potrzebuje też Wydział Planowania. Uzgodnienia z wieloma instytucjami, jak RDOŚ, Sanepid, doprowadzą nas w którymś momencie do przedłożenia projektu do uchwalenia. Piłkarski Motor Lublin i stadion nie są dla miasta kulą u nogi? - Rolą prezydenta nie jest prowadzenie klubu sportowego. Moją rolą jest zbudowanie odpowiedniej infrastruktury. Zbudowaliśmy jeden z bardziej funkcjonalnych stadionów w Polsce, na 15,5 tys. widzów. Mamy za sobą młodzieżowe Euro w ubiegłym roku, które było znakomitą promocją dla Lublina. Ten stadion na siebie zarabia, a miasto do niego nie dokłada. Oczywiście, wszyscy życzylibyśmy sobie, by Motor Lublin grał w wyższych klasach rozgrywkowych. Trenera i prezesa klubu rozliczamy z konkretnych efektów, więc zobaczymy, jak klub po sezonie z tego wybrnie. Podaliśmy rękę żużlowi, który awansował właśnie do Ekstraligi. Podaliśmy rękę koszykówce, a w trzecim roku funkcjonowania w najwyższej klasie rozgrywkowej zajęliśmy miejsce w środku tabeli. Bierzemy też odpowiedzialność za animowanie aktywności sportowej. Organizujemy dużo zadań z tego zakresu. Efekt jest taki, że mamy stworzony bardzo szeroki fundament szkolenia poniżej zawodowych sportowców. Kluby mają więc w kim wybierać. W każdej szkole mamy klasę sportową. To się zrobiło modne. Młodzi sportowcy, od butów po koszulki, są ubrani jak zawodowcy, płaci za to miasto. Dbamy też o infrastrukturę przy szkołach, ale nie bierzemy odpowiedzialności za wyniki klubów. Czy po awansie żużlowców do Ekstraligi zmienią się proporcje w finansowaniu klubów sportowych? - Zapewne dołożymy im ze dwa razy tyle, co mieli do tej pory. A czy straci na tym np. budżet piłki nożnej? - Budżet piłki nożnej uwarunkowany jest też kosztami stałymi. Do tej pory dawaliśmy ok. 2 mln zł na Motor żużlowy i ok. 2 mln zł na Motor piłkarski. Jeśli nie znajdują się sponsorzy, to musimy dawać piłce te pieniądze, które stabilizują finansowo klub. Budżet zamyka im się w okolicach 2,5 mln zł, co w tej klasie rozgrywkowej jest jednym z lepszych budżetów. Dokładnie. Nie za wysoki jak na III ligę, czyli czwarty poziom rozgrywkowy w Polsce? - To kwestia polityki, którą zarząd klubu musi prowadzić. Czy gra juniorami, czy pozyskiwanymi piłkarzami? To nie ja mam rozstrzygać tę kwestię. Stabilizujemy wszystkie kluby, a bez nas sportu w Lublinie by nie było. A z Motoru zrezygnować nie chcemy. Może pan zadeklarować, że proporcje finansowania się zmienią? Że np. żużel dostanie z kasy miasta 3 mln zł, a piłka nożna 1 mln zł? - Tego dziś nie zadeklaruję. Musiałoby to oznaczać, że piłka nożna znajdzie sobie inne źródło finansowania. Na pewno dofinansujemy w większym stopniu żużel i już jesteśmy po pierwszych rozmowach. A nowy stadion żużlowy, o którym pan mówił, to remont obiektu przy al. Zygmuntowskich, czy kompletnie nowa lokalizacja? - Zlecimy opracowanie koncepcji, w której tak naprawdę przesądzimy, czy modernizować kompletnie Aleje Zygmuntowskie, czy poszukamy i kupimy nowe miejsce od prywatnego inwestora. Nie rozstrzygamy tego. Dla nas wygodniej byłoby zbudować stadion w nowym miejscu, ale nie ignorujemy innych opcji. Od dawna głośno jest o dwóch sprawach sądowych z pana udziałem. - Nie ma dwóch spraw sądowych. Jedna sprawa ciągnęła się prawie cztery lata, a była związana z doniesieniem posłów PiS. Chodziło o rzekome naruszenie dyscypliny budżetowej. Zostałem uniewinniony po roku postępowania. Odwołano się od tej decyzji i sprawa została przeniesiona do międzyresortowej komisji w Warszawie. Tam uniewinniono sekretarza miasta, który podpisywał umowy, a wobec mnie postępowanie umorzono. Od tego odwołała się rzecznik dyscypliny, a główna komisja wiosną utrzymała to umorzenie i praktycznie rzecz biorąc ta sprawa jest zakończona. To prawomocne stanowisko głównej komisji orzekającej naruszenie dyscypliny budżetowej. Szkoda tylko, że trwało to cztery lata. A druga sprawa? - Druga jest w toku postępowania. Znajduje się na poziomie Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jeśli NSA odrzuci tę sprawę, to wróci ona do WSA. Nie wiemy, jakie będą decyzje, bo nawet nie znamy terminów. Nie ma to jednak znaczenia, bo nie chodzi tu o sprawę wygaszenia mandatu, ale tylko o kwestię składu osobowego sądu, i to w tej sprawie NSA ma się wypowiedzieć. Co będzie dalej, zobaczymy. Przeszkadza to panu w kampanii? - W żaden sposób. Mam absolutne przekonanie, że w tym zakresie nie naruszyłem prawa. Pamiętajmy, że nie ma tu żadnego zagrożenia skazania czy czegoś takiego. To sprawa decyzji administracyjnej o wygaszeniu mandatu, dotycząca kończącej się właśnie kadencji. Więc nie ma tu możliwości zakazu pełnienia funkcji. Chodzi o czas, kiedy byłem członkiem rady nadzorczej PZU Życie SA. Jest złożone stosowne oświadczenie ministra skarbu państwa, również prezesa PZU SA, że reprezentowałem skarb państwa. Wojewoda Lubelski, który prowadził wówczas ostrą kampanię polityczną przeciwko mnie, doprowadził do wygaszenia mandatu. Decyzję tę zaskarżyłem i stąd cała ta sprawa. To się skończy wraz z tą kadencją, bo sprawa staje się bezprzedmiotowa, jeśli kadencja się kończy. A przypomnijmy też, że w radzie nadzorczej tej spółki byłem także w poprzedniej kadencji i jakoś CBA to nie przeszkadzało. Kto jest bardziej wymagającym rywalem - Lech Sprawka czy Sylwester Tułajew? - Bardzo szanuję Lecha Sprawkę. Jest bardzo merytorycznym posłem. To jeden z najlepszych znawców problematyki oświatowej. Byłby znakomitym ministrem. To, że go komplementuję, to mu nie pomoże, ale jest znakomitym, merytorycznym partnerem. Jako kontrkandydat byłby bardzo trudny. A Sylwester Tułajew? - Nie chcę go oceniać, bo go nie znam praktycznie. Nie wiem, jakie ma poglądy, nie widzę, żeby miał całościowy program dla Lublina. To, co prezentuje, to pomysły wyrwane z kontekstu, bardziej pod kątem PR niż rzeczywistych potrzeb. Nie przedstawił kompleksowego programu dla Lublina, na przykład takiego, jaki miał inny kandydat PiS, Lech Sprawka, gdy kandydował w 2010 roku. Mało tego, w 2010 roku Lech Sprawka mógł wygrać. Walka była bardzo wyrównana. W pierwszej turze to Sprawka miał minimalną przewagę, w drugiej pan. - Mógł wygrać tę prezydenturę. Jeśli patrzeć z tej perspektywy, to był bardzo silnym konkurentem, bo merytorycznym. Dzisiejsza polityka może w mniejszym zakresie oczekuje takich merytorycznych kandydatów, ale ja chcę pozostać taki do końca. Sporządziliśmy spójny program dla Lublina, tak jak i cztery lata temu, i osiem lat temu, dotyczący wszystkich obszarów funkcjonowania miasta. Zobowiązujemy się zrealizować ten program i konsekwentnie przedstawiamy jego obszary. Jeden z kandydatów rzuca kolejne hasła nietransparentności i nie bardzo potrafi powiedzieć, co to znaczy. Żąda na przykład konkursów w naborach na urzędników a już od lat tak właśnie się to odbywa. To jest mniej więcej wymiar niemerytoryczności tej debaty. Nie chcę oceniać pana Tułajewa, bo nie znam go bliżej, nie znam jego poglądów, nie wiem, jaką wiedzą dysponuje. Hasła, które proponuje, trudno nazwać spójnym programem. Trzeba jednak przyznać, że Tułajew będzie pana najgroźniejszym rywalem. - To jest oczywiste, bo trzeba na niego patrzeć przez pryzmat poparcia dla PiS-u. Kandydat tej partii ma takie poparcie, ile wynosi poparcie PiS w Lublinie, czyli pomiędzy 30 a 40 procent. Sondaże pokazują, że Tułajew ma tendencję zwyżkową. Do tej pory pojawiły się trzy, a za każdym razem poseł PiS ma lepszy wynik. - Do sondaży trzeba mieć zdystansowane podejście. Poparcie dla pana Tułajewa mieści się w poparciu dla PiS. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. To nie jest tak, że poparcie rośnie właśnie jemu. Trwa kampania i ludzie zaczynają się orientować, kto jest kandydatem PiS. Ludzie wiedzą, że jest PiS, Kukiz’15, mniejsze komitety i komitet wyborczy Krzysztofa Żuka. Dlaczego zdecydował pan, by wystartować pod własnym szyldem? W poprzednich wyborach kandydował pan z komitetu PO. - Do realizacji naszego programu potrzebujemy konkretnych, merytorycznych osób. Nasze listy nie poszły więc partyjnym nadaniem. Mamy na nich ludzi, którzy związani są z lewicą, prawicą, są społecznikami lub nie są związani z żadną opcją. Mamy przynajmniej pięciu przewodniczących rad dzielnic. Mieszkańcy ich znają. Czyli nie jest to efekt słabnącego poparcia dla PO? - Ważne dla mnie było, by na liście z Botanika była Jadwiga Mach, która kiedyś była w ROP-ie, później w PiS-ie. Jest Mariusz Banach, który jest blisko środowiska kościelnego, ma prawicowe poglądy, ale jest znakomitym znawcą oświaty. Mamy wielu kandydatów z prawej strony, ale też pięciu kandydatów z lewej strony sceny. Są też działacze centrowi, których nawet nie pytam o poglądy, bo nie jest to najważniejsze, jeśli świetnie wykonują swoją pracę w dzielnicach. Każdego zna pan osobiście? - Niektórych nie znałem, ale oczywiście przed układaniem list rozmawialiśmy o sprawach Lublina. Mój komitet ma to do siebie, że jego celem jest Lublin, a nie opcje polityczne. Co pan uzna za sukces 21 października? - To, co w wyborach demokratycznych jest sukcesem - wygraną. W pierwszej turze? - Tak. A jeśli miałoby dojść do drugiej tury, to będzie pańska porażka? - Nie. W przestrzeni publicznej jestem od początku lat 90. Mam ogromną odpowiedzialność za to, co robię. Mam też pokorę wobec decyzji wyborców. Wiem, że wybory to też pewne ryzyko niezaakceptowania przez wyborców programu. Wybory to też gra, tak jak to się dzieje teraz, polityczna. Jeśli w telewizji publicznej występuje mój konkurent, a mnie nie pokazuje się wcale, to odkłada się to w poparciu. Jestem wobec tego zdystansowany. Robię swoje. Jeśli będzie druga tura, to przyjmę to jako oczywistą rzecz, że trzeba będzie jeszcze przez dwa tygodnie popracować i przekonywać wyborców do swojego pomysłu na Lublin. Cztery lata temu wygrywał pan z wielkim poparciem na poziomie 60 procent. Czy gdyby teraz okazało się, że ufa panu na przykład 52 proc. lublinian, uzna pan, że mandat społeczny jest mniejszy? - Nie ma to znaczenia, czas jest inny. Ważne, by była większość w radzie. Jeśli prezydent nie ma poparcia w radzie, to nie może działać. A procenty, poza świadomością akceptacji programu, są mniej ważne. Wpływ na wyniki wyborów będzie miała też frekwencja, bo trzeba przyznać, że cztery lata temu była bardzo niska. Nie podchodzę jednak do tego emocjonalnie, bo robię swoje. Czy widziałby pan możliwość współpracy w radzie miasta z innymi komitetami? - Do tej pory w radzie mieliśmy tylko trzy kluby - PiS, PO i Wspólny Lublin. W tej kadencji zapewne będzie podobnie, czyli klub KW Krzysztofa Żuka i klub Prawa i Sprawiedliwości. Patrząc na lubelską statystykę innych reprezentantów nie będzie. Współpraca? Jestem otwarty, ale trzeba pamiętać, że w poprzedniej kadencji proponowaliśmy ją PiS-owi wielokrotnie, sugerując żeby wskazali na to, czego nie akceptują, ale tam, gdzie jesteśmy w stanie zbudować wspólne stanowisko, aby głosowali za. Od początku, do ostatnich głosowań, z założenia głosowali przeciwko. Nie sądzę, żeby PiS się zmienił. Skoro przez cztery lata realizował dyktowaną z Warszawy partyjną politykę bycia twardą opozycją, to pewnie dalej tak będzie. Jeśli jednak będzie większością, praktycznie nie pozwoli na realizację tego programu rozwoju, który proponujemy. Różnimy się w zbyt wielu sprawach, by zbudować porozumienie. Obym się mylił, ale w tym zakresie nie mam złudzeń. Wybory Samorządowe 2018. Śledź najnowsze informacje w raporcie specjalnym Interii