Łukasz Szpyrka, Interia: Jak pan zapamiętał ten dzień? Dzień wprowadzenia stanu wojennego. Jacek Merkel: - Uporczywa, choć absurdalna myśl, ale ciarki na plecach czułem. Wzięli mnie z domu i wieźli. Oni nie mówili gdzie. Ja nie pytałem. Ale gdy minęliśmy Wejherowo i skręciliśmy na Krokową pojawiła się ta absurdalna myśl - "Czyżby miało się powtórzyć? Rozwałka?". To ta sama droga jaką 11 listopada 1939 roku Niemcy wieźli mojego dziadka Aleksandra Małeckiego i setki innych z wejherowskiego więzienia do Piaśnicy. Groby odkryto dopiero w 1946 roku i dopiero wówczas moja babcia, mama, ciotki i setki rodzin pozostałych zabitych miały gdzie zapalać znicze. Wielokrotnie 11 listopada jechałem tą drogą. Myśl była absurdalna, ale przybierała realistyczne obrazy. Był mróz i wszystko zasnute śniegiem. "Koparki? Będą kopać koparkami? Czy jak wówczas w 1939 roku, płytkie, ręcznie kopane doły?" I... minęliśmy Piaśnicę. Całkiem niedaleko zatrzymaliśmy się przed wysokim murem i bramą z blachy. Więzienie tym razem. Tylko więzienie. Strzebielinek. "Tylko" więzienie? - Między Piaśnicą a Strzebielinkiem jest jednak gigantyczna różnica. W Strzebielinku poznałem wielu mądrych ludzi, przyjaciół, nie traktuję tego czasu jako straconego. Ostatecznie był pan tam przez rok, choć wtedy nie wiedzieliście, ile to potrwa. - Tak, a w tym czasie żona urodziła nam drugą córkę. Postawa żony miała niesłychanie ważny wpływ na moje samopoczucie. Mówię to zawsze, bo taka jest prawda, że to ona a nie ja jest bohaterką czasu "Solidarności", także czasu Strzebielinka. Ona niosła cały ciężar mojego zaangażowania i uwięzienia także. Wszystkie te trudności dna codziennego, a były to trudne czasy. Rodziny internowanych były otoczone solidarną opieką wielu szlachetnych ludzi i to także było bardzo ważne. Kilka minut po moim zatrzymaniu, zgłosił się do mojej żony nasz sąsiad - Janusz Granatowicz, deklarując pomoc. To symboliczna scena. Przyjaźń wówczas zrodzona trwa do dzisiaj i tradycyjnie 13 grudnia Janusz odwiedza moją żonę. Świętujemy w gronie przyjaciół tę solidarność, jaką umocnił wśród nas stan wojenny. Nauczył się pan palić w Strzebielinku? - Nie, ale faktycznie były to trudne czasy dla niepalących. Pana kolega z celi Andrzej Zarębski w książce "Między grudniem a grudniem. Zapiski z internowania" pisze, że często późną nocą w pokoju widać jedynie żar tlącego się papierosa. - Początkowo w celi było nas 14, a chyba tylko trzech z nas nie paliło. Koledzy przeżywali stres uwięzienia, budzili się w nocy i zapalali papierosa. Dla mnie to była dodatkowa katorga, ale w tamtych czasach nie było zrozumienia dla niepalących. Świat jest dziś dokładnie odwrotny. Pamiętam nasze spotkania w stoczni, gdy tworzyliśmy "Solidarność". Wielogodzinne zebrania, podczas których wszyscy tonęliśmy w tym siwym dymie. Lektura książki Zarębskiego to podróż w czasie? - Wspólni przyjaciele namówili mnie, abym opowiedział coś przy okazji prezentacji książki Andrzeja, więc odbyłem tą sentymentalną podróż w czasie. Nazwał pan Zarębskiego "archeologiem myśli". - Szukałem właściwego określenia i tak Andrzeja nazwałem. Tak jak archeolodzy wydobywają te skorupy pradawnych garnków, pordzewiałe groty strzał, kości praojców i prezentują je w muzealnych gablotach, tak Andrzej te swoje zrodzone w Strzebielinku myśli, które wówczas czule pakował w literacką formę, cyzelował, pieścił i - niczym archeolog - wydobył na światło dzienne dopiero teraz budując z nich swoją książkę. Widziałem to, jak te andrzejowe myśli się rodziły. Zazwyczaj nocą, przy świeczce, aleśmy Andrzeja zelektryfikowali. Co znaczy, że go zelektryfikowaliście? - Choć na początku w Strzebielinku było jak w typowym areszcie, to z czasem warunki stawały się swobodniejsze, więc takie rzeczy jak żarówki, przewody elektryczne były możliwe, więc i lampki nocne z puszek po konserwach. Andrzej tkwił uparcie w tym swoim średniowieczu o świeczce, ale wreszcie uległ postępowi technologii, gdy i jemu taką lampkę zrobiliśmy. Andrzej to typowy humanista. Dokładne moje przeciwieństwo, wyzbytego artystycznej wrażliwości inżyniera. W książce Andrzeja ta dwoistość natur herbatników w celi jest obecna, jak i wesołość, jaką dyskusje humanistów z inżynierami wywoływała. Książka Andrzeja jest prawdziwa, co nie znaczy, że to jedyna prawda o Strzebielinku. Każdy z nas mógł inaczej widzieć i pamiętać te same wydarzenia i równie prawdziwie. Ważne, że książka Andrzeja jest, bo to kolejne, ważne i - powtarzam - prawdziwe świadectwo tamtego czasu. W Strzebielinku założył pan Klub Wielbicieli Własnych Żon. Andrzej Zarębski pisał, że z tego to rewolucji nie będzie. - Wiem, że to dziwne, ale będąc w Strzebielinku zakochałem się we własnej żonie. Okazało się że Aram Rybicki doznał tego samego, więc założyliśmy ten ekskluzywny klub. Małgosia Aramowa nie chciała mi wierzyć, gdy jej o tym mówiłem, ale teraz ma bezsporny, bo archeologiczny dowód. Andrzej w książce się z nas wyśmiewa. Nic dziwnego, bo była to dziwność nad dziwnościami, choć prawda najprawdziwsza. W Strzebielinku poznał pan m.in. Jerzego Zimowskiego. - Jurka znałem wcześniej, ale faktycznie to jedna z przyjaźni powstałych bądź utrwalonych w Strzebielinku. Bezcenne później w podziemnej Solidarności dziedzictwo. W Strzebielinku nie próżnowaliśmy. Choćby wykłady. Matematyka, astrofizyka, wpływ reguł zakonnych na architekturę klasztorów, prawo pracy, wybrane zagadnienia teologii katolickiej, powieść milicyjna jako szczególna forma kryminału, historia. Jurek przygotował studium porównawcze rewolucji. Zestawił francuską, rosyjską, irańską i... "Solidarność". Doznałem intelektualnego szoku, byłem bowiem przekonany, że od Sierpnia uczestniczę w czymś wyjątkowym, arcywyjątkowym. Tymczasem Jurek - wyjątkowy erudyta i intelektualista - wywrócił mi to wszystko do góry nogami, dowodząc jakim społecznym prawidłom "Solidarność" podlegała. Entuzjazm powstawania, radykalizacja radykałów, narastająca apatia i zniechęcenie mas, niesterowalność. No i także to moje przekonanie o wyjątkowości tego, co się dzieje, też było prawidłem. Wiele zawdzięczam temu szokowi, jaki mi Jurek wówczas zaaplikował. To chyba efekt uboczny tego, co chciała osiągnąć ówczesna władza. - Oczywiście. Nie zapominajmy, że stan wojenny był dla władzy dużym sukcesem. "Solidarność" została obezwładniona jednym uderzeniem. Wymagało to wielomiesięcznych przygotowań, ale udało im się. Tragedia w Kopalni Wujek nie była przykładem typowego wydarzenia. Przeciwnie. Stawiliśmy bierny opór w dziesiątkach zakładów. I tym razem związkowy charakter "Solidarności" chronił nas przed pokusą użycia przemocy. Tylko w tym jednym miejscu doszło do tragedii, choć to wyjątek wyjątkowy w całości tej operacji. Kto wie, może gdyby po naszej stronie był tam ktoś taki jak Andrzej Milczanowski, który kierował wówczas strajkiem w Stoczni Szczecińskiej, nie doszłoby do tragedii? Kto wie, może po ich stronie, ktoś za bardzo i za szybko chciał zasłużyć na order? Niestety, stało się i tragedia z Kopalni Wujek nierozerwalnie należy do pamięci o 13 grudnia. Kiedy umarła Solidarność? - Ależ "Solidarność" żyje. Dopóki pracownicy, korzystając ze swoich praw, zapisują się do związku zawodowego, dopóty związek ten istnieje. Ale rozumiem o co pan pyta i słusznie, bo inna była sytuacja w 1980 roku, gdy NSZZ "Solidarność" powstawał. Inna, gdy związek działał nielegalnie po 13 grudnia, przez te długie trudna lata, a inna gdy siadaliśmy do Okrągłego Stołu, i inna teraz. Doskonale pamiętam, a było to po Okrągłym Stole, kiedy przewodniczący Lech Wałęsa, ale jeszcze nie prezydent, w dość przypadkowym gronie najważniejszych działaczy powiedział coś takiego: "No wiecie, trzeba zwinąć nasze sztandary. Złożyć gdzieś w kościele. Idą inne czasy, to już jest coś innego, 'Solidarność' spełniła swoje zadanie". Wszyscy się na niego rzuciliśmy. "Lechu, co ty mówisz?! 'Solidarność'. Tyle lat walki. Wreszcie. Teraz dopiero rozkwitniemy". Pan także? - Tak, ja też, wszyscy. Oczywiście. Ale teraz mówię, że przewodniczący Wałęsa miał wówczas rację. Patrzył dalej. "Solidarność" jako związek zawodowy, to był nasz genialny pomysł w Sierpniu 1980 roku. Dzięki temu, że był to legalnie w PRL-u działający związek zawodowy, zapisało się do nas owe 10 milionów ludzi. Związek zawodowy wykluczał także użycie siły, a autorytet i zręczność przywódcza Lecha Wałęsy dawały nam w jedności siłę. Polacy uzyskali wpływ na rzeczywistość poza kontrolą władzy i zadziwiło to świat. Później, gdy przyszły trudne czasy nielegalnego działania, fakt, że "Solidarność" uporczywie trzymała się swojego związkowego charakteru, dawało nam trwałe międzynarodowe poparcie, także materialne, i chroniło przed pokusą użycia siły. Przetrwaliśmy, co nie było oczywiste i gwarantowane, i znowu, zawierając pokój przy Okrągłym Stole, poszliśmy do wyborów 4 czerwca zjednoczeni. A było to możliwe dzięki odradzającym się strukturom związkowym "Solidarności", wyzbyciu się pokusy akcentowania swoich różnych politycznych sympatii i dzięki autorytetowi, zręczności przywódczej przewodniczącego Wałęsy. Pokój zawarty przy Okrągłym Stole oraz determinacja Wałęsy i Jaruzelskiego dotrzymania warunków tego pokoju, zmieniły rzeczywistość polityczną w Polsce i atrakcyjnym przykładem ośmieliły cały komunistyczny blok do pójścia w nasze ślady. Miał pan w 1990 roku przekonanie, że zadanie zostało wykonane? - Przypadł mi zaszczyt i obowiązek zorganizowania II krajowego zjazdu NSZZ "Solidarność". Pierwszego po powrocie do legalnego działania. Bez wątpliwości zdecydowałem, że na tym zjeździe, który wszak organizuję, nie będę kandydował do władz związku. Uznałem swoją aktywność w roli działacza związku zawodowego za wyczerpaną, a zjazd dał mi sposobność eleganckiego pożegnania się z "Solidarnością". To były piękne, choć bardzo trudne lata, pełne wydarzeń historycznych, które miałem szczęście przeżyć, a nawet miewać istotny wpływ na ich przebieg. To były czasy burz i sztormów, gdy należało twardo stać na pokładzie okrętu i solidarnie walczyć z przeciwnościami. Nasz okręt szczęśliwie dotarł do portu. Czas na zluzowanie załogi i nowy nabór. No i zmieniliśmy rzeczywistość wokół siebie. Otworzyły się możliwości, których nie mieliśmy, więc zdecydowałem z nich korzystać, podobnie jak koledzy zdecydowali kontynuować zaangażowanie w NSZZ "Solidarność" w całkowicie zmienionych okolicznościach. Nie oceniam, bo mam prawo do takiej wstrzemięźliwości. Jest tam wielu weteranów wspólnej walki. Zmagają się z bieżącymi wyzwaniami. Dlaczego przywołując Okrągły Stół mówi pan o "pokoju przy Okrągłym Stole"? - Bo pokój jest istotą tego historycznego wydarzenia. Ten mebel to tylko, albo aż, niezbędna scenografia, dająca możliwość spotkania się dwóch wrogów nie szczędzących wysiłków, aby się wzajemnie pokonać, i z których żaden nie zdołał pokonać drugiego. Historia ludzkości zna dziesiątki przykładów takich sytuacji i zazwyczaj odpowiednia scenografia pozwala na zawarcie pokoju ponad nagromadzoną w trakcie walk nienawiść, nieufność, złość i niesprawiedliwość. Zazwyczaj przywołuję przykłady Pokoju w Tylży z 1807 roku, gdy Napoleon i Aleksander zawarli pokój na barce zakotwiczonej w nurcie granicznego Niemna, I Pokój Toruński z 1411 roku zawarty w mrozie i śniegu na Kępie Bazarowej, wyspie na granicznej Wiśle pod Toruniem. Czy też Pokój Oliwski z 1660 roku zawarty dzięki gościnie oliwskich Cystersów. Gdy żadna ze stron konfliktu nie pokonała drugiej, sytuacja wymaga scenografii, w której żadna ze stron nie występuje ani w roli zwycięzcy, ani w roli pokonanego. Po drugiej stronie siedział wróg. - Tak, ale z ich punktu widzenia było podobnie. Przy Okrągłym Stole zawarliśmy pokój. Oni - władza komunistyczna w Polsce, i my - "Solidarność", która przetrwała i była zdolna mieć wpływ na bieg wydarzeń. Ten rodzaj pokoju zawsze jest kompromisem wymagającym od obu stron ustępstw. Nie jest to łatwe. Owszem - trudne, ale dokonując tego daje się szansę wspólnej przyszłości. I myśmy sobie taką szansę dali. Alternatywą było tkwić w wyniszczającej bijatyce. Kluczowa postać to Wojciech Jaruzelski, którego nazywa pan - obok Lecha Wałęsy i Jana Pawła II - jednym z trzech bohaterów lat 80. Kontrowersyjnie. - Na dobrą sprawę Lech Wałęsa i Jan Paweł II też mogą być kontrowersyjni. Wojciech Jaruzelski nie jest samodzielnie kluczową postacią. Ten pokój personifikują Lech Wałęsa i Wojciech Jaruzelski. Obaj po równo. Takiego pokoju nie zawiera się samemu za sobą. Zawierają go niedawni wrogowie. Jeśli potrafią - jak to mówią Anglicy - wznieść się do kompromisu. Trzeba mieć przekonanie, że mimo wszystko warto usiąść do rozmów. Jaruzelski też miał takie przekonanie? - Inna była sytuacja międzynarodowa, gdy 13 grudnia wprowadził stan wojenny, a inna w 1988 roku. Inna była sytuacja za Breżniewa, a inna za Gorbaczowa. Związek Radziecki, jako imperium kolonialne, zbankrutował. Gorbaczow miał odwagę to przyznać i szukał rozwiązania, które wcale nie było ani łatwe, ani oczywiste i wcale nie musiało przebiegać tak jak przebiegło. XX wiek był świadkiem upadków trzech imperiów kolonialnych. Osmańskiego, Brytyjskiego i Francuskiego, i nie były to procesy bezbolesne i bezkrwawe. Jaruzelski, nie bez rozterek i namysłu, uznał, że pojawiła się szansa jakiej uprzednio nie było. Zdecydował się na rozmowy z nami, za co jeszcze pół roku wcześniej sam siebie by aresztował i nie był to pomysł, który wszyscy we władzy przyjęli z entuzjazmem. Przeciwnie, trzeba było towarzyszy zdyscyplinować. Podobnie Lech Wałęsa, po naszej stronie, musiał wyrównać szeregi, przed taką rozgrywką. "Najlepsze jest to, co najmniej złe" - mówił Seneka. Z takiego założenia wyszedł Jaruzelski? - Pro optimo sit minime malus. Przywołałem Senekę, mędrca i mistrza nie tylko dla mnie, dla zilustrowania faktu, że dzieje się dzieją nie w jakimś idealnym świecie, w platońskiej pieczarze, ale wśród kłębowiska okoliczności, które się wzajemnie warunkują, wykluczają, znoszą, wzmacniają i nieustannie zmieniają. Ta mądrość Seneki odnosi się zarówno do decyzji wprowadzenia stanu wojennego 13 grudnia, jak i do pokoju zawartego przy Okrągłym Stole. Polecam zadać sobie pytanie o realne alternatywy obu wydarzeń. Realne - powtórzę, bez snucia baśni z mchu i paproci. Rozmawiał Łukasz Szpyrka