Łukasz Szpyrka, Interia: W czym jest pan lepszy od Małgorzaty Kidawy-Błońskiej? Jacek Jaśkowiak: - Nie zastanawiam się nad tym. Chcę pokazać, co zamierzam zrobić, by wygrać wybory z Andrzejem Dudą. Być może przekonam do tego elektorów, którzy 14 grudnia podejmą decyzję. Absolutnie nie zamierzam krytykować Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Mam z nią bardzo dobre relacje. Jest jednym z nielicznych polityków, którzy biorą udział w różnych wydarzeniach kulturalnych w Poznaniu. Zawsze jest na festiwalu Malta, niedawno była też na festiwalu Nostalgia. Kto z państwa może liczyć na wsparcie Grzegorza Schetyny? - Trzeba zapytać Grzegorza Schetynę. Na jego miejscu nie wspierałbym żadnego z nas, bo nie taka jest rola szefa partii. Głos będzie musiał oddać. - Zobaczymy, czy go przekonam, czy nie. Pewnie nie raz go jeszcze w tej prekampanii zaskoczę, niekoniecznie pozytywnie. Co ma pan na myśli? - Mam jasno zdefiniowane poglądy. Nie jestem politykiem typowym, który patrzy przez pryzmat sondaży i mówi to, co ludzie chcą usłyszeć. Mówię to, co uważam za słuszne, z czym się zgadzam, zgodnie z moim sumieniem. Obawia się pan "niewyparzonego języka"? - Nie boję się. Jako prezydent Poznania zawsze mówiłem wprost to, co myślę. A po czterech latach wygrałem rekordową liczbą - 127 tys. głosów. Jestem przekonany, że o sukcesie zdecydowała też autentyczność. Fałsz wychodzi szybko. Nie można do elektoratu wielkomiejskiego mówić jednego, a do wiejskiego - czegoś zupełnie innego. Ludzie potrafią ocenić, czy ktoś jest szczery, czy gra. Pan nie gra? - Nie. A Małgorzata Kidawa-Błońska? - Nie wiem. Mieliście państwo możliwość poznać ją w kampanii do parlamentu. Możecie zatem ocenić, na ile jej wypowiedzi są wprost, na ile są spójne i jednoznaczne. Moje wypowiedzi są spójne z tym, co mówiłem kilka lat temu i co robiłem przez ostatnie lata. Wspomniał pan o elektoracie wielkomiejskim i wiejskim. Ten drugi chyba trudniej będzie panu przekonać. - Szanuję pracę ludzi na wsi. Kupuję produkty od rolników, mam też na wsi dalszych krewnych. Wiem, jak ciężko pracują. Potrafię ich zrozumieć i z nimi rozmawiać, podobnie jak z innymi grupami, czy osobami o odmiennych poglądach od moich. A jak rozmawia się panu z kibicami? - Bardzo dobrze. Ostatnio rozmawiałem z nimi 1 listopada, gdy zbierali pieniądze na groby powstańców wielkopolskich. To była dobra rozmowa wprost. Bazując na przekazie mediów publicznych, zarzucali mi, że nie uczestniczę w uroczystościach patriotycznych. A prawda jest taka, że w ciągu roku biorę w nich udział bardzo często i to sobie wyjaśniliśmy. Nie ma pan konfliktu z kibicami? - Nie nazwałbym tego konfliktem. Różnimy się, mamy inne poglądy, ale potrafię z nimi rozmawiać wprost. Są oczywiście rzeczy dla mnie nieakceptowalne, ale wiele jestem też w stanie zrozumieć. Wydaje mi się, że oni także w jakimś stopniu to szanują. Spotykam się z nimi np. na treningach bokserskich. Raz byłem na treningu z niejakim "Uszolem", byłym szefem kotła Lecha Poznań. Dla wielu poznaniaków było to szokujące. Gdy sparowałem z uczestnikiem tego treningu, krzyknął do niego: "Nie uciekaj przed prezydentem!". Powiedział "przed prezydentem"? W tym środowisku częściej bywa pan "Tęczowym Jackiem". - Akurat prezydentem. Z "tęczowym" określeniem nie mam żadnego problemu. W kolarstwie tęczowa koszulka to koszulka lidera. Polityk musi przyzwyczaić się do tego, że budzi emocje. Czasem też negatywne. Z kibicami mam szorstkie relacje, ale poprawne. Kiedy zdecydował się pan kandydować? - To był proces, a nie decyzja, którą podejmuje się z dnia na dzień. Znaczenie miał start moich kolegów samorządowców do Senatu. Drugim powodem była rezygnacja Donalda Tuska. Trzecim - chłodna analiza tego, kto może być kandydatem na prezydenta. Bo Polska nie jest tak konserwatywna, jak myślimy. Poznań w 2014 roku też się taki wydawał. Wówczas także słyszałem, że nie mam szans. A jednak wygrałem, bo mieszkańcy Poznania czuli ogromną potrzebę zmiany, oczekiwali nowej twarzy, nie chcieli człowieka, który podpiera się Kościołem w kampanii wyborczej. Jestem przekonany, że ten sam proces następuje w polskim społeczeństwie. Ono wyraźnie się laicyzuje. Sojusz Kościoła i władzy się wyczerpał. Dlatego nie podzielam dość powszechnej opinii, że z Andrzejem Dudą może wygrać tylko polityk konserwatywny, głęboko wierzący katolik. Widzę wśród ludzi oczekiwania na osobę, która do tych spraw ma stosunek taki, jak ja. Czyli jaki? - Zdrowy. Tam gdzie współpraca z Kościołem jest ważna, trzeba to robić. Wspólnie wydajemy 1500 obiadów dziennie. Mamy ambulatorium dla bezdomnych, noclegownię, łaźnię. Podejmujemy szereg działań, jak np. wigilia dla ubogich. Razem z Kościołem robimy naprawdę dużo i będziemy robić więcej. Chciałbym np. zainicjować wspólnie z Archidiecezją Poznańską projekt mający na celu walkę z problemem alkoholowym. I te działania chciałby pan przełożyć na skalę ogólnopolską? - Zdecydowanie tak. A czego nie powinno być w relacjach państwo-Kościół? - Zaangażowania Kościoła w politykę i wykorzystywania go przez partie do własnych celów politycznych. Jest to dla mnie niedopuszczalne. Kościół ma być powszechny, a nie narodowy, nacjonalistyczny. Płynący z ambony przekaz skierowany przeciwko wybranej politycznej opcji, szczucie na uchodźców, czy środowiska LGBT, są niedopuszczalne. Nie będę ukrywał, że chciałem być jezuitą. Interesowałem się filozofią i do dziś często sięgam do Pisma Świętego. Gdy widzę sprzeczność tego, co czytam, z postawą takich hierarchów jak Głódź czy Rydzyk, to mnie to bulwersuje. Nie jestem katolikiem. Osobiście mnie to nie dotyka, bo to nie jest w tej chwili moja wiara, odszedłem od tego. Widzę jednak, jak taka postawa boli wielu katolików w Polsce. Lekcje religii powinny być prowadzone w szkołach? - Pamiętam czasy, gdy na religię chodziłem do salek katechetycznych. Było tam więcej powagi, była duża dobrowolność. Nikt nie musiał mnie zmuszać. Robiłem to chętnie przez wiele lat. Religia w szkołach jest błędem Kościoła. To powoduje odchodzenie wielu młodych ludzi od katolicyzmu. Jest to też związane ze słabością niektórych katechetów i samych lekcji. Religia powinna wrócić do salek katechetycznych? - Oczywiście musimy się trzymać konkordatu i zawartych umów. Uważam jednak, że i dla wiernych i dla Kościoła byłoby lepiej, gdyby wróciła do salek katechetycznych i nie była przedmiotem nauczania w szkołach. A edukacja seksualna? - To bardzo istotna rzecz. Młode osoby i tak dotykają tej sfery. Każdy z nas był nastolatkiem i wie, że budzi ona zainteresowanie. Lepiej mieć w tym zakresie wiedzę i znać różnego rodzaju niebezpieczeństwa i zagrożenia. Należy młodzież edukować. Młodzież czy dzieci? - Zdałbym się w tym zakresie na stanowisko fachowców. Bezsprzecznie należy jednak chronić dzieci przed zagrożeniami ze strony osób, które mają z nimi kontakt. Dzieci muszą znać granice własnej intymności i potrafić zidentyfikować sytuacje, w której osoba dorosła je przekracza. Nie mówię tu tylko o księżach. To samo dotyczy przecież nauczycieli czy trenerów sportowych. Takie przypadki mieliśmy w Poznaniu. W Poznaniu mieliście też bardzo głośną sprawę z abp. Juliuszem Paetzem. Pana zdaniem została wyjaśniona? - Mieliśmy nie tylko sprawę Paetza, ale też Wojciecha Kroloppa ze "Słowików". To przykłady nadużycia autorytetu. Nie może być immunitetu dla nikogo, ani żadnego ulgowego traktowania. Czy sprawa Paetza została wyjaśniona? Wydaje się, że jego śmierć ją zakończyła. Wcześniej Kościół go odsunął, czyli de facto potwierdził te wszystkie doniesienia. Zrobił to oczywiście po cichu, co jest charakterystyczne dla tej instytucji. Zamiatanie takich spraw pod dywan nie jest niczym nowym. Wystarczy chociażby wspomnieć sprawę prałata Henryka Jankowskiego. Widzę jednak, że nastąpiła zmiana. Kościół już tak bardzo nie ucieka i nie chroni tych ludzi przez przenoszenie ich z parafii do parafii. Widoczny jest też efekt "Kleru", filmu braci Sekielskich czy "Bożego Ciała". Rośnie świadomość wiernych. Wielu z nich ciężko jest to zaakceptować, ale to do nich dociera tak, jak do świadomości hierarchów dociera to, że zjawiska patologiczne należy eliminować. Wróćmy do "tęczowego" koloru. Pamięta pan słowa abp. Marka Jędraszewskiego o "tęczowej zarazie"? - To jest niedopuszczalne. To szczucie na jedną wybraną część naszego społeczeństwa. Niedawno nawet sięgnąłem do przypowieści, w której Chrystus wygonił kupców ze świątyni, bo uznał, że ją sprofanowali. To, co robią Głódź, Rydzyk i Jędraszewski, to dla mnie profanacja Kościoła. Wypowiedzią o związkach partnerskich i małżeństwach osób homoseksualnych wywołał pan burzę. Podtrzymuje pan swoje stanowisko? - Nie planuję inicjatywy ustawodawczej związanej ze związkami partnerskimi, ale uważam, że potrzebna jest debata i szukanie kompromisów. Gdyby trafił do mnie projekt ustawy zawierającej, np. przepis o możliwości dziedziczenia przez partnerów, to z całą pewnością bym go nie zawetował. Widzę procesy zachodzące w państwach Europy Zachodniej, jak np. w Danii czy Irlandii, i wiem, że będą one też zachodzić w Polsce. Tak będzie, jeśli utrzymamy się w zachodniej strefie wpływów. Alternatywą jest dryft na wschód, czyli w kierunku Rosji i Białorusi, czego osobiście bym dla Polski nie chciał. Dziś tak jest? - Na wschód przesuwa nas rząd Prawa i Sprawiedliwości. Ewidentnie odsuwa nas od Unii Europejskiej, relacje nie są najlepsze, mimo że szefem Rady Europejskiej przez ostatnie lata był Polak, Donald Tusk. Rząd cały czas się jednak z nim kłócił zamiast pracować dla dobra kraju. W ten sposób luzujemy nasze sojusze w Europie Zachodniej, a to jest na rękę Rosji. Widzimy na przykładzie Ukrainy, że w układzie relacji sąsiedzkich może to być bardzo niebezpieczne. Dobre stosunki z Unią Europejską, Stanami Zjednoczonymi i NATO, a także sąsiadami są elementami kluczowymi dla naszego bezpieczeństwa. Trzeba je równomiernie rozłożyć. Nie liczmy na to, że Stany Zjednoczone będą umierać za Polskę. Rozmawiałem z Radosławem Sikorskim i zadeklarował, że jest w stanie wspierać mnie w sprawach międzynarodowych już na poziomie kampanii. Do współpracy będę chciał też zaprosić Tomasza Siemoniaka, byłego szefa MON. Chciałbym się też spotkać z Donaldem Tuskiem i szukać jego wsparcia, by odbudować dobre relacje z UE. To dla mnie fundament bezpieczeństwa. Gdyby Donald Tusk ogłosił start w wyborach prezydenckich, pan i tak podjąłby rękawice? - Gdyby ogłosił start w wyborach pewnie w ogóle nie byłoby prawyborów. A jeśli by ich nie było, to wspierałbym Donalda Tuska. Liczyłem się natomiast z tym, że taką decyzję podejmie. Była ona dla mnie zrozumiała i odpowiedzialna. Dostał pan jakąś wiadomość, SMS od Donalda Tuska z gratulacjami po podjęciu decyzji o starcie w prawyborach? - Nie mam numeru telefonu do Donalda Tuska, on pewnie do mnie też nie. Dostałem natomiast za pośrednictwem Romana Giertycha życzliwe słowa od byłego premiera. Byłem nimi mile zaskoczony, bo przecież zna Małgorzatę Kidawę-Błońską od lat. Wyraził nam podobne wsparcie - stwierdził, że oboje mamy większe szanse od niego. Jest pan zaskoczony, że tylko dwie osoby zdecydowały się na start w prawyborach? - Nie, tak samo jak nie byłem zaskoczony tym, że w 2014 roku w Platformie nie było chętnego do startu w wyborach w Poznaniu. Wszyscy uważali wówczas, że wynik jest przesądzony. Wielu polityków kalkuluje, ile mogą stracić. Zawsze jest tak, że jeśli szanse są mniejsze, to chętnych jest niewielu. Dziś w środowisku PO panuje przeświadczenie, że wynik wyborów jest przesądzony? - Na to pytanie koleżanki i koledzy będą sobie musieli odpowiedzieć 14 grudnia. To dla nich trudna decyzja. To nie pierwsze prawybory w Platformie. Nie wiemy, jak potoczyłaby się historia, gdyby wówczas Radosław Sikorski wygrał z Bronisławem Komorowskim. Czy po pierwszej kadencji przegrałby z Andrzejem Dudą tak, jak Komorowski? Trzeba patrzeć na dzisiejsze prawybory przez pryzmat tamtych. W Poznaniu czuje się pan komfortowo? - Bardzo. To dlaczego chce pan to zmienić? - Z tych samych powodów, dla których Wadim Tyszkiewicz i Zygmunt Frankiewicz wystartowali w ostatnich wyborach. Centralizacja władzy skończy się tym, że samorządowcy nie będą w stanie realizować swoich zadań. Start w tych wyborach jest jednocześnie ochroną samorządów, również Poznania, przed dewastacją ze strony PiS. Według sondażu IBRiS dla Interii Małgorzata Kidawa-Błońska jest lepszym kandydatem od pana. Jak chce pan odwrócić te liczby? - Czekam na sondaże, które pojawią się ok. 10 grudnia. Te dzisiejsze, jak na zupełny początek, są dla mnie i tak aż za dobre. Wpływ ma też to, że Małgosia po kampanii parlamentarnej ma zbudowaną rozpoznawalność. Na koniec to decyzja, kto ma większe szanse w pojedynku majowym. Uważam też, że trochę ożywiłem tę kampanię. Niektórzy uważają, że tą decyzją uratował pan skórę Grzegorzowi Schetynie, bo prawybory okazałyby się kompromitacją. - Moim celem nie było ratowanie skóry komukolwiek. Moim celem było to, by w maju opozycja wygrała te wybory. Chciałem mieć też spokojne sumienie. Niezależnie od wyniku, przez następne lata będę mógł spokojnie patrzeć w lustro, nie żałując, że czegoś nie zrobiłem, choć mogłem. Chce pan być prezydentem na rowerze? - Tak. Rowerem można jeździć wszędzie, również w Warszawie. Robią tak prezydenci innych państw. Pełnienie władzy nie musi polegać na korzystaniu z wszystkich atrybutów władzy typowych bardziej dla Rosji niż dla nas. Prezydent Austrii jeździ pociągiem i metrem. To standardy, które są mi bliskie. Rozmawiał Łukasz Szpyrka