Nowe rozporządzenie podpisane przez ministra edukacji i nauki Przemysława Czarnka nakłada na uczniów obowiązek nauki zdalnej przez cały grudzień. Jest to zbieżne z wcześniejszą zapowiedzią premiera Mateusza Morawieckiego, który przekazał, że do 18 stycznia uczniowie na pewno pozostaną w domach. Realnie rzecz biorąc uczniowie wcale nie będą uczyć się zdalnie do 3 stycznia. Wcześniej bowiem jest tradycyjna przerwa świąteczno-noworoczna. W wielu szkołach zajęcia realnie skończą się 18 grudnia, w innych 23 grudnia. Od tego czasu mają ok. dwóch tygodni przerwy. Nie wrócą do zajęć również 4 stycznia, bo od tego czasu w całej Polsce będzie obowiązywać jeden termin ferii, który potrwa do 17 stycznia. Realnie więc uczniowie ponownie otworzą komputery, tablety i smartfony 18 stycznia. Może się więc zdarzyć, że wielu uczniów zostanie "wylogowanych" z nauki na miesiąc. Nauczanie zdalne, jak podkreślają eksperci, jest i tak znacznie mniej efektywne od tradycyjnego, ale daje uczniom przynajmniej namiastkę kontaktu z wiedzą. Miesiąc bez nauki może natomiast wpłynąć negatywnie na dotychczasowe osiągnięcia, choć z epidemiologicznego punktu widzenia ta decyzja jest w pełni zrozumiała - rząd liczy na to, że po dłuższej przerwie uczniowie będą w stanie, przynajmniej w części, wrócić do nauczania stacjonarnego. "Efekt uboczny" Na problem "wykluczenia z systemu" zwraca uwagę Sławomir Broniarz, szef Związku Nauczycielstwa Polskiego. - Mam wątpliwości, czy należało organizować ferie w terminie skomasowanym z przerwą świąteczną. Premier mówi, że to pozwoli ograniczyć transmisję wirusa, i oby tak się stało, ale zwracamy uwagę, że efektem ubocznym jest wyjęcie dzieci z systemu edukacji na blisko miesiąc - mówi Interii Broniarz. - Jeżeli uznano, że jeden termin dla wszystkich jest tak ważny, to może lepiej byłoby skorzystać z późniejszego, np. na przełomie stycznia i lutego. Tak, by po przerwie świątecznej dzieci choć na chwilę wróciły do zajęć - zastanawia się szef ZNP. Decyzję rządu ze zrozumieniem przyjmuje natomiast Sławomir Wittkowicz z Wolnego Związku Zawodowego "Forum-Oświata". - To racjonalny ruch. Skumulowanie ferii w jednym terminie to powrót do tego, co było kiedyś. Było tak przez wiele lat. Traktuję to jako sytuację nadzwyczajną, a nie powrót do przeszłości. Jest nadzieja, że po 17 stycznia sytuacja pandemiczna ulegnie poprawie i będzie można stopniowo wracać do szkół - mówi Interii Wittkowicz. Tymczasem decyzja rządu w sprawie wyznaczenia ferii w jednym terminie budzi wątpliwości również w samym obozie władzy. "Ferie skumulowane w jednym terminie to moim zdaniem błąd" - oświadczył senator Jan Maria Jackowski w rozmowie z "Rzeczpospolitą". Może się okazać, że rząd jeszcze zrewiduje swoje plany, ale nie w kwestii terminu ferii wyznaczonego na 4-17 stycznia. Pewną furtkę zostawił minister zdrowia Adam Niedzielski, który rozwój wydarzeń uzależnił od sytuacji epidemiologicznej. "W ferie na pewno 'zostań w domu', na pewno skumulowane w jednym terminie, ale jeżeli sytuacja rozwinie się jakoś bardzo korzystnie, to wtedy będziemy się zastanawiali, czy jest przestrzeń na poluzowanie" - powiedział na antenie radiowej Trójki minister Niedzielski. Konsultacje ws. egzaminów Decyzja dotycząca ferii w jednym terminie była w ostatnich dniach jedną z najważniejszych dotykających obszaru edukacji. Drugą jest sprawa egzaminów. Równolegle Ministerstwo Edukacji Narodowej pracuje nad zmianami dotyczącymi wymagań egzaminacyjnych dla uczniów ósmych klas szkół podstawowych i maturzystów. Wymagania mają być okrojone, bo przez obecną sytuację pandemiczną i nauczanie zdalne uczniowie nie są w stanie efektywnie przyswajać "normalnej" części materiału. W tym przypadku przedstawiciele środowiska związkowego nie są już tak wyrozumiali. - Mamy już maturę z progiem 30 proc. Jeśli będziemy obniżać wymagania, to poddaje to w wątpliwość sens takiego egzaminu. Refleksja powinna być głębsza. Powinniśmy się zastanowić nad całościową zmianą systemu egzaminów zewnętrznych, albo odejść od nich i zastanowić się nad innymi zasadami rekrutacji. W tej chwili będzie to fikcja - nie ukrywa Wittkowicz. Broniarz: - Mam nadzieję, że obniżenie poziomu wymagań będzie działaniem jednorazowym. Ta sytuacja musi wyjść naprzeciw temu, co dzieje się w edukacji zdalnej. Nie rozumiemy natomiast, dlaczego odbywa się to w takiej galopadzie i na ostatnią chwilę. Pandemia rozpoczęła się w marcu, a już wtedy mówiło się o zasadności egzaminów po ósmej klasie. Już wtedy trzeba było podjąć takie decyzje. Teraz trwają konsultacje, więc wina leży absolutnie po stronie resortu. My dzisiaj, za pięć dwunasta, musimy określić, co wyrzucamy z podstawy. Obecnie trwają tzw. prekonsultacje społeczne dotyczące okrojenia wymagań egzaminacyjnych. Mają się one zakończyć 27 listopada, a w grudniu mają się pojawić już obowiązujące wymagania. Nauczyciele chcieliby, by decyzja ta zapadła jak najwcześniej, bo wtedy wiedzieliby konkretnie, na które kwestie postawić w bieżącej pracy z uczniami. Woleliby uniknąć sytuacji, że uczą dzieci czegoś, co może im się nie przydać na egzaminie - również biorąc pod uwagę fakt, że jest to wyjątkowy czas i każda chwila jest na wagę złota. Resort również chciałby załatwić tę sprawę jak najszybciej. Z prostego powodu - uczniowie, którzy zostaną "zamknięci" w domach na blisko miesiąc, z jednej strony będą pozbawieni kontaktu z nauczycielami, ale jeśli pojawiłyby się obowiązujące wymagania, mogliby ten czas spożytkować na indywidualną naukę przygotowującą stricte do egzaminu ósmoklasisty lub matury. Łukasz Szpyrka