- Pamiętam, że na studniówce strasznie się wstydziłem. Wszyscy tańczyli, a ja siedziałem, bo nie miałem odwagi zatańczyć. Podeszła do mnie pani Zawadzka i zaprosiła do tańca. Od tamtej pory pokochałem taniec. - Jadzia Zawadzka? - Tak! Taka młoda, tuż po studiach. - Później to była Jadzia Sowa. Jeszcze żyje. Ostatnia z naszych profesorów. - Jest tylko kilka lat od nas starsza... A jaką ksywkę miał ten łacinnik? - Rufus? - Tak! - Rufus. - A jego żona to była Wandeczka Rudkowa. Jak zaczęła dyktować, to całą lekcję pisaliśmy. - I był ten matematyk... - Rawski. - Rawski! O, to była piła. Każdego dnia, zanim wszedł do szkoły, musiał pójść do kościoła. Modlił się, ale strasznie piłował. - Bardzo szybko zmarł. Jak tylko odszedł na emeryturę, to pożył jeszcze może z pół roku. - O widzisz. To tylko nam Pan Bóg pozwala żyć trochę dłużej. *** 1943 rok. Był mroźny, lutowy poranek, gdy transport z ponad tysiącem osób zatrzymał się na stacji Mrozy w woj. warszawskim. Wśród dzieci i starców, którzy zostali wysiedleni z Zamojszczyzny i przetrwali obóz przejściowy w Zamościu, był także 10-letni Ryszard Szpyrko - wraz z dwoma braćmi, matką i babcią. Rodzina początkowo trafiła do Grodziska, wsi położonej niedaleko Mrozów. - Podjechali furmankami na saniach i brali nas do swych domów. W zasadzie decydował o tym przypadek. Mieszkańcy okolicznych miejscowości starali się, by nikt nie został na stacji, więc w niektórych domach było nawet po kilka rodzin - wspomina Ryszard Szpyrko. Rodzina żyła bardzo skromnie. Utrzymywała się głównie z tego, co zaoferowali mieszkańcy Grodziska. Pracowano za chleb lub koszyk ziemniaków. Chodziło o przetrwanie, choć nie wiadomo było, jak długo potrwa trudny czas. Ojciec Ryszarda, po selekcji w Zamościu, trafił na przymusowe roboty do Niemiec. Jak się później okazało, zginął w jednym z alianckich bombardowań na Berlin. Szkoła w Grodzisku była mała. Gdy Ryszard skończył piątą klasę, wraz z kolegami rozpoczął naukę w oddalonych o kilka kilometrów Mrozach. Codziennie wędrowali wzdłuż piaszczystej, polnej drogi. - Miałem jedne buty. Gdy odpadała już podeszwa to musiałem przewiązywać je sznurem lub drutem. I tak chodziłem długi czas - wspomina Ryszard. W szkole w Mrozach Ryszard poznał Stefana Wysockiego. *** - Pamiętasz? Jak się miało 18 lat, a dziewczyna 22, to mówiło się, że stara. - No tak! Ja miałem 12-13 lat, a mój brat 24, to mówiłem: O Boże! Jaki on stary! - Co teraz o nas myślą? - Był u nas taki ogrodnik, który często przychodził do nas do domu na pogaduszki. Był wyraźnie starszy. Zapytałem go kiedyś: "Proszę pana, pan ma już tyle lat, jak to przeleciało?" Odpowiedział: "Stefan, to tak, jakbyś przeszedł stąd tam". Tylko tyle. - Zgadza się. Życie mija momentalnie, bardzo szybko. Nie spodziewasz się, a już masz ponad 80 lat. *** - Mój brat należał do AK. Razem ze swoim oddziałem tego dnia był na stacji kolejowej. Wspólnie z kierownikiem szkoły Stefanem Wolfem pracowali przy rozdziale dzieci. Część z nich pojechała do Kałuszyna, Woli Rafałowskiej, Grodziska, a część została w Mrozach - wspomina Stefan Wysocki. Mrozy były niewielką miejscowością, w której ludzie z trudem wiązali koniec z końcem. Kilka dni przed niemieckim transportem oficjele dostali informację, że z Zamościa przyjedzie pociąg. Nikt nie wiedział, czego można się spodziewać, ale zawczasu zaczęto organizować pomoc. Dzięki szybkiej i sprawnej akcji w ciągu kilku godzin po przyjeździe pociągu wszyscy zostali rozdzieleni i nikt nie został bez dachu nad głową. - Pewnego dnia przyszli do nas do szkoły, traktowaliśmy ich normalnie, jak kolegów. Sądziliśmy, że zostaną tu na stałe. Szybko złapaliśmy kontakt. Wiedzieliśmy, że często to były półsieroty lub sieroty. Widać to było po ich ubraniu, ciągle im czegoś brakowało. Wiedzieliśmy, kim są. Było tak, że jak któreś z tych dzieci nie miało nic do jedzenia, to staraliśmy się im coś podsuwać. Mimo że my sami nie mieliśmy wiele, to wiedzieliśmy, że oni są w gorszej sytuacji - dodaje. W transporcie do Mrozów znalazły się dokładnie 1064 osoby. W zdecydowanej większości dzieci i starcy. Był tam także Ryszard Szpyrko. *** - To chyba tutaj. - Czekaj, wiesz co? Tu jest wszystko poprzerabiane. Nie rozpoznamy. - Stefan, mi się wydaje, że to ten budynek. Wejście jest tu, gdzie teraz komisariat. Z jednej i drugiej strony zostały dobudowane budynki i dlatego takie wrażenie. - Ryszard, spójrz, wzdłuż tych starych fundamentów widać, gdzie była nasza szkoła. - Tak, myśmy tędy wchodzili. A tam była piwnica, a w niej stołówka. - Nie jestem pewien. - Chodź, podejdźmy bliżej. - Faktycznie, to chyba tu na środku, ale pewności nie mam. - Tak myślisz? Chyba tak, ale musimy dopytać pani dyrektor. To była ta szkoła. Wszystko się zgadzało. Weszli do klasy, w której uczyli się 70 lat temu. Usiedli dokładnie tak jak wtedy - Ryszard bliżej przejścia, Stefan pod oknem. Tym razem na ścianie wisiała szkolna gazetka z "Małego Księcia" Antoine de Saint-Exupery’ego. Co ciekawe, książka wydana właśnie w pamiętnym dla nich 1943 roku. *** 30 sierpnia 2019 roku spotkali się po raz pierwszy od 69 lat. Poznawali się na nowo, dopytywali, jak minęło im życie. Stefan ma córkę, Ryszard trzy. Stefan nigdy nie wyjechał z Mrozów, spędził tu całe życie. Ryszard po wyjeździe z Mrozów na kilka lat wrócił do rodzinnego Mircza, z którego został w 1943 roku wysiedlony. Później przeprowadził się do małej miejscowości pod Krakowem, gdzie mieszka do dziś. - Nie wiem, co mnie czeka. Pamiętam, że był wysoki, szczupły, blondyn. Czy się zmienił? Jestem bardzo ciekaw - mówił przed wyjazdem do starego znajomego Ryszard. - Tato nie mógł sobie znaleźć miejsca. Źle spał tej nocy. Był podekscytowany i czekał na to spotkanie jak mały chłopiec - opowiada Ewa, córka Stefana. W końcu się spotkali. W oczach dwóch starszych panów pojawiło się słońce. Uścisk dłoni stał się jakby mocniejszy. Znów poczuli się jak młodzi chłopcy, którzy jedzą jabłka z pobliskiego sadu i siłują się na rękę. Wspominali wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Stracony czas zrobił swoje i nie pamiętają dziś szczegółów, a jedynie fragmenty wspólnej młodości. Fragmenty trudne, ale piękne. Pełne życzliwości i wzajemnego wsparcia. Życzliwe było też samo przywitanie - gdy 84-letni Stefan i 86-letni Ryszard padli sobie w ramiona. Córce Stefana w oczach stanęły łzy. Natychmiast na stole pojawiły się zdjęcia. Czarno-białe, od lat przechowywane w ważnym miejscu. Stefan miał fotografię szkoły, do której razem chodzili. Najpierw pokazał zdjęcie staremu koledze, a później je podarował. Ryszard z kolei miał fotografię uczniów dawnej klasy. Nie było na nim Stefana, ale ten doskonale rozpoznał niemal wszystkich z tej fotografii. Zdjęcie uświadomiło im, jak szybko przeskakują wskazówki zegara. Z kilkunastoosobowej grupy prawdopodobnie zostali tylko oni. Kompot, ciasto i w drogę. Jeszcze intensywniej wróciły wspomnienia. Wspólnie odwiedzili dom, w którym lata temu mieszkał Ryszard. Także inny, w którym pacjentów przyjmowała pani doktor. W końcu szkołę - miejsce ich pierwszego i prawdopodobnie ostatniego spotkania. Obaj nie pamiętają, kiedy widzieli się ostatni raz. Nie uścisnęli sobie dłoni na pożegnanie, nie wiedząc, jaką wyrwę pozostawi to w ich sercach i wspomnieniach. Po kilku godzinach wrócili do domu Stefana. Tam jego córka przygotowała wyśmienity obiad. Do tego piwo, potem ciasto i kawa. I kolejne opowieści z przeszłości, chwile zastanowienia nad mijającym czasem i prognozy na przyszłość. Co ciekawe bardzo zgodne, bo obaj z nostalgią wspominają wzajemną pomoc, braterską życzliwość, otwarte podejście do ludzi. Dziś mówią, że tego nie ma. Świat, mimo że granice zostały otwarte, stał się bardziej zamknięty i nieprzystępny. A to, jak mówią, przestroga dla młodych. Ryszard i Stefan wyciągnęli wnioski. Życzliwie się pożegnali zapewniając, że będą utrzymywać kontakt - telefoniczny i mailowy. Tego dnia nie mogli się nagadać. Stefan obiecał, że jesienią odwiedzi Ryszarda i zatrzyma się u niego na kilka dni. Może wtedy im się uda. *** Ta historia wydarzyła się niejako przypadkiem. Przy okazji pracy przy akcji "Zbrodnia bez kary", autor tych słów szukał informacji o Dzieciach Zamojszczyzny i wysiedleniach w trakcie II wojny światowej. Szukał także w Mrozach, dokąd trafił jeden z transportów z obozu przejściowego w Zamościu. Tą drogą natknął się na Stefana Wysockiego, który nazwisko autora skojarzył z podobnie brzmiącym nazwiskiem jego kolegi z dawnych lat - Ryszardem Szpyrko. Tym sposobem rozpoczęły się poszukiwania Ryszarda, które zakończyły się szczęśliwym finałem - spotkaniem po 69 latach.