Jak trwoga, to do Polaka - tak mogłoby brzmieć nowe węgierskie polityczne powiedzenie. Historia ostatnich lat pokazuje, że relacje społeczno-polityczne między Polską a Węgrami są ze sobą ściśle skorelowane. Doskonale wpisuje się w ten trend wizyta Rafała Trzaskowskiego w Budapeszcie, który w piątek o godz. 17 pojawi się na wiecu Gergely’ego Karacsony’ego. Prezydent Warszawy będzie jedynym zaproszonym gościem z zagranicy i jako jedyny wygłosi przemówienie. Jak się dowiadujemy, ma się w nim znaleźć wiele odniesień do relacji między obydwoma krajami, a ściślej rzecz biorąc Trzaskowski ma się skupić na podobieństwach rządów PiS i Fideszu. W jego wystąpieniu mocno mają wybrzmieć kwestie związane z wolnością mediów, praworządnością, a także stosunkami z Unią Europejską. W ocenie prezydenta Warszawy obecna polityka Polski i Węgier to prosta droga do realizacji rosyjskiego scenariusza. Tym bardziej, że po wyrzuceniu Fideszu z Europejskiej Partii Ludowej coraz głośniej mówi się o zawiązaniu nowej frakcji w Parlamencie Europejskim, do której mieliby przystąpić nie tylko Kaczyński i Orban, ale też Matteo Salvini czy Marine Le Pen. Zdaniem polityków opozycji to kierunek stricte prorosyjski. Jednym z głównych przesłań Trzaskowskiego ma się stać element świadczący o roli zjednoczonej opozycji. Prezydent Warszawy ma podkreślić, że opozycja na Węgrzech przegrywała od lat, bo była podzielona. Teraz, gdy się zjednoczyła, ma realne szanse na zwycięstwo. To też kamyczek wrzucony do polskiego ogródka, bo Trzaskowski konsekwentnie przekonuje, że kluczem do zwycięstwa z PiS jest szerokie zjednoczenie partii opozycyjnych. Jego koncepcja różni się więc od tej forsowanej przez Donalda Tuska. Karacsony, czyli burmistrz Budapesztu, zaprasza Trzaskowskiego w przededniu prawyborów, które mogą przesądzić o kształcie węgierskiej kampanii wyborczej. Prawybory, których pierwsza tura została zaplanowana na przyszły tydzień, mają wyłonić wspólnego kandydata opozycji na premiera. Co ważne, zjednoczonej opozycji, bo sześć partii przeciwnych Fideszowi pod koniec ubiegłego roku zawarło formalny sojusz, który ma odsunąć Orbana od władzy (tworzą go: Koalicja Demokratyczna, Jobbik, Polityka Może Być Inna, Momentum, Węgierska Partia Socjalistyczna oraz Dialog). Na dziś sondaże są bardzo wyrównane (48 do 48 proc. w ostatnim badaniu), co nie pozwala wykluczyć żadnego scenariusza. Co ciekawe, Karacsony, który w przedwyborczym wyścigu o premierostwo bije się głównie z Peterem Jakabem z Jobbiku i Klarą Dobrev z Koalicji Demokratycznej (eurodeputowana, żona okrytego złą sławą na Węgrzech byłego premiera Ferenca Gyurcsanya), korzysta ze schematu sprawdzonego trzy lata temu przez... Viktora Orbana. W kwietniu 2018 roku, dwa dni przed wyborami parlamentarnymi na Węgrzech, w Budapeszcie zjawili się premier Mateusz Morawiecki i prezes Jarosław Kaczyński. Ich wizyta wpisywała się w kampanię Orbana, który na ostatniej prostej chciał jeszcze wzmocnić notowania Fideszu. Okazała się strzałem w dziesiątkę, bo wynik Fideszu był nawet lepszy niż przedwyborcze notowania. Fideszowi zależało na większości 2/3 głosów w parlamencie i taki rezultat wyborczy udało się uzyskać - również za sprawą wizyty przyjaciół z Polski, jak podkreślał Orban. Tym razem może być jednak piekielnie trudno na powtórzenie tego wyniku, choć do wyborów zostało wiele czasu. Zjednoczona opozycja przystępuje do nich bowiem odpowiednio przygotowana - prawybory wyłonią nie tylko kandydata na premiera, ale też kandydatów na posłów, którzy mają największe szanse na zdobycie mandatu w jednomandatowych okręgach wyborczych. Węgierski system wyborczy przewiduje, że takich szabel do zgarnięcia jest 106 ze 199 wszystkich mandatów. Dług wdzięczności Na "efekt Polaka", który, jak pokazała historia na Węgrzech, się po prostu sprawdza, liczy teraz Karacsony. To wiceprzewodniczący partii Dialog, burmistrz Budapesztu i jeden z najbardziej zaciekłych przeciwników Orbana. Karacsony był ostatnio w Olsztynie na Campusie Polska Przyszłości organizowanym przez Rafała Trzaskowskiego, a rewizyta prezydenta Warszawy to niejako spłacenie długu wdzięczności. Karacsony w Olsztynie mówił m.in., że opozycja zamierza w wyborczym wyścigu kompletnie zmienić strategię - nie ma szans dotrzeć do wyborców przez prorządowe media sprzyjające Orbanowi, więc należy wrócić do korzeni i... chodzić po domach. "Ludzie muszą się dowiedzieć, że nie jesteśmy tacy straszni" - przekonywał Karacsony. Trzaskowski nie jedzie jednak do Budapesztu wyłącznie po to, by spłacać dług wdzięczności, ale liczy też na polityczny uzus. Jego środowisko przekonuje, że obecnie Węgry są jedynym sojusznikiem Prawa i Sprawiedliwości na arenie międzynarodowej. Jeśli to opozycja wygrałaby tam przyszłoroczne wybory, PiS byłoby jeszcze bardziej osamotnione, co z oczywistych powodów jest na korzyść Platformy. Ale też samego Trzaskowskiego, który po zmianach w partii niezmiennie ma duże aspiracje, czego dowód dał m.in. w rozmowie z Interią. Wizyta Trzaskowskiego w Budapeszcie jest też naznaczona oczywistą symboliką. 10 lat temu, w słynnym wystąpieniu, Jarosław Kaczyński przekonywał, że "przyjdzie taki dzień, że będziemy mieli w Warszawie Budapeszt". - Paradoksalnie może się okazać, że droga do osłabienia PiS-u w Polsce prowadzi właśnie przez Budapeszt - mówi nam poseł Platformy. Trzaskowski nie zostanie w Budapeszcie długo. Wróci do Warszawy, by wziąć udział w Radzie Krajowej Platformy Obywatelskiej. Tam z kolei spodziewane jest wystąpienie Donalda Tuska. Łukasz Szpyrka