Historia dzieje się na naszych oczach. 4 kwietnia po południu flaga Finlandii została wciągnięta na maszt przed siedzibą NATO w Brukseli. Nordycki kraj oficjalnie stał się 31. członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego. Chociaż jest to doniosła chwila dla Zachodu i samego NATO, cieniem kładzie się na niej fakt, że na powitanie w NATO sąsiedniej Szwecji - pisaliśmy o tym niedawno na łamach Interii - przyjdzie nam jeszcze poczekać. Jak długo, tego na razie nie wiemy. Jednak już akcesja samej Finlandii jest olbrzymią polityczną i geopolityczną rewolucją. Ale nie taką rewolucją, jaką atakując Ukrainę zamarzył sobie Putin. Dla rosyjskiego dyktatora to bardzo gorzka pigułka do przełknięcia. Ostateczny upadek wizerunku wielkiego, nieomylnego stratega, który zawsze jest o kilka kroków przed konkurencją. Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka. Po pierwsze: Geopolityczna klęska Kremla Kiedy Putin planował inwazję na Ukrainę, jedną z kluczowych zmiennych było to, jak zachowa się Zachód. A Zachód był wówczas podzielony i skonfliktowany. Cztery lata prezydentury Donalda Trumpa i chaotyczne wyjście NATO z Afganistanu już za prezydentury Joe Bidena mocno nadwątliły wzajemne zaufanie pomiędzy sojusznikami po obu stronach Atlantyku. Skonfliktowana była również Unia Europejska, którą targały ekonomiczne problemy wywołane pandemią koronawirusa i która wciąż mnóstwo energii traciła na wewnętrzne spory (np. te dotyczące praworządności w państwach członkowskich). Dodatkowo pozycja Stanów Zjednoczonych na świecie była najsłabsza od dekad. Waszyngton za kadencji Trumpa abdykował z roli globalnego szeryfa, a w sferze gospodarczej coraz częściej stawiano tezę, że miano światowego numeru jeden lada chwila z rąk Amerykanów przejmą Chińczycy. Dogodniejszego momentu do wywołania największego w Europie konfliktu zbrojnego po drugiej wojnie światowej Kreml nie mógł sobie wymarzyć. Putin liczył, że atak na Ukrainę dodatkowo podzieli i osłabi Zachód, który będzie się obawiać konfrontacji z Moskwą i umyje ręce od kolejnego problemu. Rzecz w tym, że inwazja na Ukrainę była dla całego Zachodu jak kubeł zimnej wody wylany znienacka na rozgrzane głowy. Zarówno NATO, jak i Unia Europejska błyskawicznie stanęły na wysokości zadania, chociaż przeszkód i problemów po drodze nie brakowało. Świetnie podsumował to w wywiadzie dla Interii z lipca ubiegłego roku Paweł Świeboda, były wiceszef Europejskiego Centrum Strategii Politycznej w Komisji Europejskiej, który stwierdził, że Putin obudził uśpionego giganta. Co więcej, rosyjski dyktator okazał się geopolitycznym matchmakerem dla Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej. Po kilku bardzo trudnych latach we wzajemnych relacjach przypomniał im, że razem mogą z powodzeniem rozdawać karty w światowej polityce. Jakby tego było mało, Unię nauczył jeszcze mówić językiem siły i bezwzględnie wykorzystywać moc swojej gospodarki. - UE wobec inwazji na Ukrainę zareagowała szybciej i bardziej stanowczo niż kiedykolwiek w historii. Wcześniej zawsze nad wszystkim spędzała mnóstwo czasu, lubiła hamletyzować i dzielić włos na czworo - mówił w rozmowie z Interią Świeboda. Taki obrót spraw był dla Putina i kremlowskiej wierchuszki szokiem. Planowali podbić całą Ukrainę w mniej niż tydzień, tymczasem po kilku tygodniach mieli przeciwko sobie skonsolidowany i zdeterminowany do działania Zachód. Zachód, który stanął murem za Ukrainą. Od tamtej pory, mimo sporadycznej różnicy zdań, wolny świat konsekwentnie wspiera Kijów gospodarczo, humanitarnie i militarnie. To Putin jest architektem tej jedności Zachodu. To on uświadomił Zachód, że wroga nie należy szukać między sobą, ponieważ jest on na wschodzie. Wreszcie to on przypomniał Zachodowi o jego ogromnej mocy sprawczej, o której pogrążony w letargu i pogoni za spokojnym, wygodnym życiem Zachód na długie lata zapomniał. Po drugie: armia mała, ale groźna Wejście Finlandii do NATO to także problem sam w sobie dla kremlowskich strategów. Z dnia na dzień granica Rosji z Sojuszem Północnoatlantyckim wydłużyła się dwukrotnie - do ponad 2,5 tys. kilometrów. To pociąga za sobą cały szereg implikacji - od zmiany doktryny obronnej na zachodniej granicy, przez utratę wpływów na Morzu Bałtyckim, aż po znacznie większy potencjał odstraszania NATO w tej części Europy (ważny zwłaszcza w kontekście ewentualnej pomocy dla państw bałtyckich). Finlandię mało kto kojarzy z potężną armią i wielkimi nakładami na wojsko. Słusznie, według Global Firepower Index to dopiero 51. armia świata i kraj, który na obronność wydaje raptem 6,4 mld dol. rocznie. 24-tysięczna armia również nie rzuca na kolana, nawet mimo tego, że rezerwiści to kolejne 900 tys. ludzi, a w obliczu wojny Finlandia jest w stanie wystawić aż 270-tysięczną armię (przy kraju liczącym raptem 5,5 mln mieszkańców jest to liczba robiąca wrażenie). Co dalej: 166 samolotów, 20 śmigłowców, 239 czołgów i 5368 pojazdów opancerzonych. W przypadku Finlandii nie w liczbach tkwi jednak sekret. Finowie od dawna przeznaczają na armię wymagane w NATO 2 proc. PKB, a te wydatki zamierzają teraz jeszcze zwiększyć. Co więcej, fińska armia jest nowoczesna, dobrze wyszkolona i już na wejściu spełnia wszelkie standardy NATO. A i tutaj nowi członkowie Sojuszu nie zasypiają gruszek w popiele - chociażby już niedługo swoje siły powietrzne zasilą 64 myśliwcami najnowszej generacji F-35. Jeśli więc przyjrzeć się bliżej, fińska armia może nie jest ogromna, ale jej siłą jest wysoka jakość. To tym ważniejsze, że mówimy o najbardziej newralgicznym rejonie NATO - państwach bałtyckich. Nie jest tajemnicą, że Litwa, Łotwa i Estonia zajmowały wysokie miejsce na liście potencjalnych przyszłych celów agresji Rosji. Teraz zyskały ważnego i silnego sojusznika. A Putin zamiast przybliżyć się do realizacji kolejnego swojego celu, znów tylko się od niego oddalił. Po trzecie: odrodzenie NATO Długoterminowo największą bolączką dla rosyjskiego dyktatora jest jednak metamorfoza, którą w ciągu ostatniego roku przeszło, i nadal przechodzi, NATO. Dawniej priorytetem było niedrażnienie Rosji i utrzymywanie względnie neutralnych relacji z Kremlem. Po inwazji na Ukrainę NATO z czasem zrozumiało, że nie ma sensu kurczowo trzymać się porozumień z neoimperialną Rosją, które to porozumienia Kreml traktuje instrumentalnie. Otwarcie drzwi do NATO dla Finlandii i Szwecji jest tego najlepszym dowodem. A na dwóch nordyckich państwach może się nie skończyć. Agresja Rosji wobec Ukrainy pokazała, że wiara w neutralność jest dzisiaj kiepską walutą. Dlatego o akcesji do Sojuszu poważnie myślą dzisiaj Mołdawia i Gruzja, które maja wszelkie powody obawiać się neoimperialnych ambicji Putina. Obecność w NATO jest też, obok wejścia do Unii Europejskiej, głównym celem Ukrainy, ale tutaj warunkiem koniecznym jest zwycięskie zakończenie wojny z Rosją. Choćby po liczbie państw zainteresowanych zasileniem NATO widać, że Sojusz przeżywa swoje najlepsze chwile od lat albo i dekad. Sytuacja na Ukrainie i zaangażowanie państw NATO, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, to również jasny sygnał dla reszty świata. Po pierwsze, że nikt w pojedynkę nie jest bezpieczny. Po drugie, że Zachód i NATO nie dopuszczą do siłowej rewizji granic i rozmontowywania globalnego porządku. Oczywistym kontekstem są tutaj Chiny i Tajwan. Pekinowi od dawna nie podoba się coraz większa samodzielność mniejszego i słabszego sąsiada. Z kolei Stany Zjednoczone nie zamierzają dopuścić do sytuacji, w której Tajwan podzieliłby los Ukrainy. - Biden w kwestii Tajwanu powiedział coś, czego nigdy nie powiedział w przypadku Ukrainy. Stwierdził bowiem, że w razie napaści Chin na Tajwan wysłałby tam amerykańskich żołnierzy - mówił niedawno w rozmowie z Interią dr Łukasz Pawłowski, socjolog i ekspert od amerykańskiej polityki. - Już jaśniej postawić sprawy nie można - ocenił socjolog i ekspert ds. amerykańskiej polityki. Drugie życie NATO, które zafundował Sojuszowi Putin, sprawia, że Chiny trzy razy zastanowią się, zanim w sprawie Tajwanu wykonają choćby jeden krok.