Awantura o przeszłość Jana Pawła II zatacza coraz szersze kręgi. Znalazło się w nich już nawet Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które po południu 9 marca wezwało do siebie ambasadora Stanów Zjednoczonych w Polsce Marka Brzezińskiego. Amerykański dyplomata musiał tłumaczyć się w resorcie z... reportażu prywatnej stacji telewizyjnej. Chociaż nazwa nadawcy w oświadczeniu MSZ nie pada, to nie ma wątpliwości, że chodzi o materiał TVN "Franciszkańska 3", który ujawnił, że polski papież Jan Paweł II, gdy był jeszcze arcybiskupem Krakowa, tuszował przypadki pedofilii w Kościele. "MSZ uznaje, że potencjalne skutki tych działań są tożsame z celami wojny hybrydowej mającej na celu doprowadzenie do podziałów i napięć w polskim społeczeństwie" - czytamy w oficjalnym oświadczeniu resortu dyplomacji. Dalej Ministerstwo pisze: "W związku z tym MSZ zaprosiło Ambasadora Stanów Zjednoczonych, aby poinformować o zaistniałej sytuacji i jej konsekwencjach w postaci osłabienia zdolności Rzeczypospolitej Polskiej do odstraszania potencjalnego przeciwnika i odporności na zagrożenia". To bezprecedensowe działanie MSZ - komentują dla Interii eksperci. Po pierwsze: jaka wojna hybrydowa? W oświadczeniu resortu dyplomacji pada niezwykle mocne i poważne, zwłaszcza w realiach wojny w Ukrainie, stwierdzenie stawiające znak równości pomiędzy sytuacją związaną z reportażem prywatnej stacji telewizyjnej o polskim papieżu a wojną hybrydową przeciwko państwu polskiemu. Wedle jednej z najpopularniejszych definicji - posługuje się nią m.in. redagowany pod auspicjami sekretarza generalnego NATO miesięcznik "NATO Review" - wojna hybrydowa to "współdziałanie lub połączenie konwencjonalnych i niekonwencjonalnych instrumentów siłowych i dywersyjnych, które są łączone w zsynchronizowany sposób, aby wykorzystać słabe punkty przeciwnika i osiągnąć efekt synergii". Wspomniany w definicji efekt synergii ma być korzystny dla państwa-agresora i destabilizować państwo-ofiarę. W rozmowie z Interią gen. Waldemar Skrzypczak, były dowódca Wojsk Lądowych, nie ukrywa, że o żadnej wojnie hybrydowej przeciwko Polsce nie ma mowy, a używanie tego terminu w tym kontekście jest nieodpowiedzialne. Wojskowy nie może się nadziwić, kto w tej sytuacji miałby dopuszczać się wojny hybrydowej przeciwko Polsce - Stany Zjednoczone, nasz najbliższy i najważniejszy sojusznik? - To absolutnie posłuży propagandzie rosyjskiej, jeśli już jej nie posłużyło. Każdy konflikt na linii Warszawa-Waszyngton będzie przez Rosja skwapliwie wykorzystany. Potrzeba tu dużo większej dyplomacji i subtelności w działaniu - obawia się gen. Skrzypczak. Podkreśla, że jeśli już MSZ musiało poruszyć sprawę na szczeblu dyplomatycznym, to ze względu na rangę sojusznika i jego znaczenie dla polskiego bezpieczeństwa należało zrobić to zakulisowo, a nie na pokaz. Jak twierdzi, doszło w tej sytuacji do ewidentnego pomylenia interesu partyjnego z interesem państwa, co przy aktualnej sytuacji geopolitycznej w Europie jest nie do zaakceptowania. - Nasze bezpieczeństwo, wynikające z bardzo silnych związków ze Stanami Zjednoczonymi, jest ponad interesem jakiejkolwiek partii. Jesteśmy uzależnieni od Ameryki w każdym obszarze naszego bezpieczeństwa i warto o tym pamiętać, zanim podejmie się nieprzemyślane ruchy - nie ma wątpliwości gen. Skrzypczak. Nasz rozmówca nie rozumie też uderzania w polsko-amerykański sojusz zaledwie kilkanaście dni po wizycie amerykańskiego prezydenta w naszym kraju. - Dla mnie kluczową sprawą jest to, że Biden dzisiaj stawia na Polskę, więc my nie możemy go zawieść. Jakakolwiek awantura z Amerykanami i wytykanie im materiału prywatnej przecież stacji telewizyjnej jest co najmniej nie na miejscu - ocenia były dowódca Wojsk Lądowych. Zaznacza, że w obliczu wojny w Ukrainie relacje z Amerykanami są absolutnie kluczowe dla polskiego bezpieczeństwa i przyszłości. - Dlatego to, co zrobiło MSZ, uważam za poważny błąd i nieprzemyślane działanie - mówi Interii. Po drugie: dyplomatyczne harakiri Wezwanie amerykańskiego ambasadora do MSZ z powodu reportażu TVN o Janie Pawle II to również kosztowny błąd dyplomatyczny. Prof. Marek Grela, były wiceszef MSZ oraz ambasador RP przy Unii Europejskiej, ocenia ruch MSZ jako podyktowany wyłącznie logiką wyborczą i partyjną. - Ta sytuacja nie ma nic wspólnego ani z dyplomacją, ani nawet z polityczną skutecznością. Było polecenie polityczne, podejrzewam, że z partyjnej centrali na Nowogrodzkiej, a MSZ po prostu wykonało rozkaz - mówi w rozmowie z Interią prof. Grela. I dodaje: - Nie wyobrażam sobie, żeby jeszcze kilkanaście lat temu ktokolwiek w MSZ mógł wpaść na podobny pomysł. Jak mówi, decyzja MSZ bardzo przypomina to, co w czasach PRL-u często robiły polskie ambasady na całym świecie. Wówczas nasi dyplomaci niejednokrotnie mieli za zadanie protestować u władz państw albo nawet w konkretnych redakcjach, gdy w danym kraju pojawiło się coś, co nie przypadło do gustu wierchuszce PZPR. Zarówno gen. Skrzypczak, jak i prof. Grela są zdania, że Amerykanów działanie polskiej dyplomacji ani nie zdziwi, ani wymusi na nich żadnych ustępstw. - Amerykanie nie od dzisiaj patrzą na to, co dzieje się w Polsce. Pamiętają politykę tego rządu wobec Trumpa, pamiętają, jak ten rząd zachowywał się na początku wobec prezydenta Bidena, pamiętają, co robił w sprawie TVN. Jeśli chodzi o politykę wewnętrzną PiS-u, Amerykanów nie zaskakuje już nic - ocenia były wiceszef MSZ. Jego zdaniem Waszyngton uzna sytuację z ambasadorem Brzezińskim "za kolejne dziwactwo polskiego rządu". - Żadnych konsekwencji dyplomatycznych nie będzie, bo w Waszyngtonie nikt nie potraktuje tego poważnie - przekonuje prof. Grela. Po trzecie: amerykańska racja stanu Pomysł wezwania "na dywanik" ambasadora Stanów Zjednoczonych w Polsce świadczy też w ocenie naszych rozmówców o kompletnym niezrozumieniu punktu widzenia naszego kluczowego sojusznika. Tajemnicą poliszynela jest bowiem, że wolność słowa i niezależność mediów to oczko w głowie Amerykanów i jedna z wartości, na których opiera się ich państwo. Dr Marcin Fatalski, amerykanista z Uniwersytetu Jagiellońskiego, podkreśla, że w Stanach Zjednoczonych jest wiele mediów, które bardzo krytycznie czy wręcz wrogo odnoszą się do prezydenta Bidena, ale w Białym Domu nigdy nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby siłą zmuszać je do zmiany zdania. - Dla Amerykanów to jest niepojęte, że ktoś może oczekiwać, że władze centralne będą wpływać na linię redakcyjną jakiegokolwiek medium prywatnego. Jest to poza granicami wyobrażenia Amerykanów - stwierdza w rozmowie z Interią dr Fatalski. Zaznacza też, że kompletnie nie ma tutaj znaczenia, o jakiej opcji politycznej zasiadającej w Białym Domu mówimy. - Niezależnie, kto rządzi Stanami Zjednoczonymi - republikanie czy demokracji - to zawsze będzie bronić amerykańskich inwestycji zagranicą. To jest amerykańska racja stanu, do której Waszyngton podchodzi niesłychanie poważnie. Zresztą to jest typowa reakcja polityczna każdego normalnego rządu - tłumaczy amerykanista. Pytany o to, jak Amerykanie spojrzą na całą sytuację i czy wyciągną w związku z nią konsekwencje wobec Polski, dr Fatalski uspokaja, chociaż w ironicznym tonie: - Myślę, że Amerykanie wykażą się tradycyjną już wobec polskiego rządu wielkodusznością i pobłażliwością. Po czwarte: kampania na JPII Skoro próżno szukać sensu w działaniu polskiego MSZ, to dlaczego sami na własne życzenie zgotowaliśmy sobie incydent dyplomatyczny ze Stanami Zjednoczonymi? Według prof. Antoniego Dudka odpowiedź jest tylko jedna: chodzi o wykorzystanie tematu Jana Pawła II w kampanii wyborczej Zjednoczonej Prawicy. Historyk i politolog z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego określa rzucenie się całej koalicji rządzącej do obrony polskiego papieża jako "próbę znalezienia koła zamachowego kampanii". Koalicja rządząca od miesięcy próbowała bowiem znaleźć kampanijnego Świętego Graala, który dałby jej przewagę nad opozycją. Sprawdzano w tej roli osoby LGBT, Niemców czy urzędników UE, którzy nie chcą wypłacić Polsce pieniędzy. Żadna z tych "kandydatur" się jednak nie przyjęła, a PiS pozostało z niczym. Obrona dziedzictwa i dobrego imienia Jana Pawła II na razie okazała się politycznie atrakcyjna w krótkim terminie. Nie wiadomo jednak, czy okaże się również skuteczna. Była to bowiem decyzja bardziej na wyczucie niż poparta wiarygodnymi analizami i badaniami (na te nie było po prostu czasu, bo temat jest bardzo świeży). Czy na dłuższą metę również przyniesie rządzącym korzyści? Prof. Dudek zastrzega, że wiele zależy tutaj od tego, co się wydarzy - tak społecznie, jak i politycznie. Jeśli nie będzie wymierzonych w polskiego papieża działań i wypowiedzi, to sprawa nawet mimo wysiłków koalicji rządzącej w końcu ucichnie. Jeśli jednak ataki na Jana Pawła II, jego pamięć i dziedzictwo, się pojawią, to Zjednoczona Prawica rzuci cały mechanizm partyjny i państwowy do jego obrony i zbijania politycznych punktów w kampanii. - To idealne narzędzie, żeby oddolnie zmobilizować jak najwięcej osób po stronie obozu rządzącego - nie ma złudzeń nasz rozmówca. Prof. Dudek zwraca też uwagę na inną, niezwykle ważną z punktu widzenia Zjednoczonej Prawicy kwestię. Obóz władzy zdecydowanie bardziej woli rozmawiać w roku wyborczy o polskiej tradycji, wierze i zmarłym przed prawie dwoma dekadami papieżu niż odpowiadać na trudne pytania o drożyznę, kryzys inflacyjny, widmo recesji, problem z dostępnością mieszkań, brak inwestycji zagranicznych w Polsce czy wiele innych kwestii społeczno-gospodarczych ważnych dla milionów Polaków. - Dobrego imienia Jana Pawła II PiS może bronić zupełnie bezkosztowo. Natomiast emocjonalnie jest to temat szalenie atrakcyjny i z wielkim potencjałem - diagnozuje prof. Dudek.