Zacznijmy od rzeczy najważniejszych, a więc dwóch wypowiedzi, które padły podczas wizyt prezesa PiS-u we Włocławku i Inowrocławiu w ramach objazdu Polski i spotkań z wyborcami. Najpierw Kaczyński wziął na celownik osoby transpłciowe. - Musimy doprowadzić do tego, żeby powróciła prawda. Oczywiście, ktoś może się z nami nie zgadzać. Ma lewicowe poglądy, uważa, że każdy z nas może w pewnym momencie powiedzieć, że do godziny - jest w tej chwili wpół do szóstej - byłem mężczyzną, a teraz jestem kobietą - oświadczył. Po czym dodał: - Lewica uważa, że tak powinno być i należy tego przestrzegać. Mój szef, moja koleżanka czy kolega, powinni się do mnie zwracać tym razem w formie żeńskiej. Można mieć takie poglądy, dziwne co prawda, ja bym to badał, ale można. Potem Kaczyński zaczął bronić flagowego projektu Zjednoczonej Prawicy, czyli reformy wymiaru sprawiedliwości. Przy tej okazji nie mogło zabraknąć wątku unijnego. Prezes PiS-u oskarżył Brukselę o podwójne standardy wobec Polski i państw zachodnich, jeśli chodzi o dopuszczalne zmiany w krajowym sądownictwie. Jak stwierdził, według UE Polsce wolno mniej, bo "my jesteśmy mniej dojrzali". I tu wyłożył na stół kartę niemiecką: - Na przykład Niemcy mają wspaniałą tradycję demokratyczną, bo to chodzi właśnie o tradycję demokratyczną, można powiedzieć z Adolfem Hitlerem na czele. Kryzys uderza w elektorat PiS-u Dlaczego prezes Kaczyński akurat teraz podjął właśnie te dwa wątki - osób LGBT oraz Niemiec? Odpowiedź w przypadku pierwszego jest oczywista, bowiem w dniu, kiedy były wicepremier ds. bezpieczeństwa wygłaszał swoje wystąpienie we Włocławku (który swoją drogą w tej samej przemowie pomylił z Inowrocławiem, do którego zawitał dzień później) ulicami Warszawy przeszła doroczna Parada Równości. Z kolei wątek niemiecko-unijny ma bezpośredni związek z polskim Krajowym Planem Odbudowy. Dokument co prawda został już zaakceptowany przez Komisję Europejską, ale szereg "kamieni milowych" w nim zawartych mocno rozdrażnił elektorat obozu władzy i dał okazję Solidarnej Polsce do ponownego uderzenia w rząd i premiera Mateusza Morawieckiego. Poza tym, do Polski nie popłynęły jeszcze żadne pieniądze w ramach KPO, ponieważ KE czeka na implementację wszystkich kluczowych zmian, które miała przynieść nowelizacja ustawy o Sądzie Najwyższym. To rodzi frustrację partii rządzącej i jej wyborców. Frustrację, na którą lider całego obozu musi jakoś odpowiedzieć. Kaczyński jest bowiem świadomy, że obecne okoliczności nie sprzyjają jego formacji. Powszechna drożyzna, rosnąca z każdym kolejnym miesiącem inflacja i coraz wyższe raty kredytów hipotecznych uderzają przede wszystkim w mniej zamożnych Polaków, którzy nie mają zgromadzonych oszczędności na trudne czasy. A to w dużej mierze elektorat Zjednoczonej Prawicy. - Naturalne, że najmocniej kryzys uderzy w najbiedniejszych, a to zdecydowana większość naszego społeczeństwa, chociaż - o ironio - duża część z nich identyfikuje się z klasą średnią - przekonywał w połowie czerwca w wywiadzie dla Interii dr Jan Czarzasty. Zdaniem naszego rozmówcy, "sytuacja robi się dramatyczna". - Nie trzeba już wcale znaleźć się na życiowym zakręcie, żeby wpaść w poważne kłopoty. W naszym życiu może się nic nie zmienić, a nagle okazuje się, że nasz miesięczny budżet i fundusz swobodnych decyzji skurczy się tak, że nic w nim nie zostanie. W całości pożera go bowiem rata kredytu hipotecznego oraz inne koszty stałe, które musimy ponosić - podkreślił socjolog ekonomii ze Szkoły Głównej Handlowej. Dwie obawy prezesa Na Nowogrodzkiej doskonale zdają sobie sprawę z tych mechanizmów i politycznego zagrożenia, które za nimi idą. W końcu od momentu przejęcia władzy w 2015 roku ani PiS, ani rząd nie szczędzą środków na kompleksowe analizy i badania socjologiczne oraz socjoekonomiczne. Wszystko po to, żeby mieć świadomość trendów społeczno-gospodarczych, ich odbioru przez elektorat oraz potencjalnych konsekwencji na płaszczyźnie stricte politycznej. Ta świadomość i wiedza dają możliwość reakcji, kiedy jeszcze nie jest za późno. Dzisiaj Kaczyński widzi dwie rzeczy. Po pierwsze, kwestia sondaży. Zjednoczona Prawica wciąż wyraźnie w nich prowadzi, ale tylko, gdy weźmiemy pod uwagę rywalizację z drugą w stawce Koalicją Obywatelską. Średnia z czerwca w przypadku obozu władzy to ok. 34, natomiast u KO - ok. 25 proc. Jeśli jednak porównamy obóz "dobrej zmiany" do opozycji jako całości, zobaczymy, że szala jest mocno przechylona na stronę opozycji. Polska 2050 w czerwcu notowała średnio 10,2 proc. poparcia, Lewica 9,1, a PSL 5,1. Razem z poparciem dla KO daje to 48,9 proc. Zjednoczona Prawica dysponuje 33,9 proc. głosów, a dodatkowym zmartwieniem jest wyraźne osłabnięcie w ostatnich miesiącach Konfederacji (średnie poparcie z czerwca: 5,3 proc.). Zmartwieniem, bo na razie ubytki w poparciu konfederatów nie przekładają się na wzrost poparcia dla PiS-u i koalicjantów. A taki właśnie jest cel Nowogrodzkiej - przechwycić wyborców Konfederacji przed wyborami parlamentarnymi jesienią przyszłego roku. Jak mówił w rozmowie z Interią na początku czerwca prof. Paweł Ruszkowski, do wrogiego przejęcia elektoratu Konfederacji prezes Kaczyński chce wykorzystać Zbigniewa Ziobrę i Solidarną Polskę. - To byłoby z perspektywy Zjednoczonej Prawicy strategicznie najrozsądniejsze. To też wynika z sondaży, a wiem, że i prezes Kaczyński bardzo wnikliwie analizuje sondaże, PiS nie bez powodu przeprowadza mnóstwo badań, analiz, ekspertyz - argumentował socjolog polityki z Collegium Civitas. - Ale ta pozycja Ziobrze nie zostanie podana na srebrnej tacy, on będzie musiał to sobie wywalczyć. Samodzielnie przejąć elektorat Konfederacji i pokazać prezesowi, że jest przydatny. Na razie widzimy, że Konfederacja traci w sondażach, ale Zjednoczona Prawica nie zyskuje ich kosztem - analizował prof. Ruszkowski. Właśnie dlatego kwestia formy startu opozycji w najbliższych wyborach - na jednej liście, w dwóch blokach albo każdy osobno - jest tak istotna. To od niej zależy, czy opozycja wykorzysta opisaną powyżej sondażową przewagę nad obozem rządzącym. Kaczyński to widzi i stara się zadziałać zawczasu, żeby nie liczyć wyłącznie na to, że opozycja nie zdoła ustalić między sobą optymalnego wariantu rywalizacji ze Zjednoczoną Prawicą. Druga kwestia, która spędza sen z powiek Kaczyńskiego, to wspomniane już drożyzna, inflacja i kredyty hipoteczne. Zwłaszcza dwa pierwsze zjawiska z wielką siłą uderzają w elektorat Zjednoczonej Prawicy, tym samym go demobilizując. A właśnie pełna mobilizacja, znacznie większa niż po stronie opozycji, pozwoliła Zjednoczonej Prawicy najpierw wywalczyć drugą kadencję jesienią 2019 roku, a potem zapewnić reelekcję Andrzejowi Dudzie latem 2020 roku. Nowogrodzka już na początku pandemii zrezygnowała z walki o elektorat centrum, koncentrując się na maksymalnym wysyceniu poparcia wśród wyborców prawicowych. Bez ponadprzeciętnej mobilizacji elektoratu ta strategia nie przyniesienie prezesowi PiS-u trzeciej kadencji i miejsca w historii polskiego parlamentaryzmu. - W naszym społeczeństwie ok. 37 proc. osób deklaruje poglądy prawicowe. Z danych CBOS-u wynika, że w marcu 61 proc. osób o poglądach prawicowych deklarowało poparcie dla PiS-u. W maju już 71 proc., czyli jest o co walczyć - ocenił strategię obozu władzy prof. Ruszkowski. Wojna kulturowa zamiast dyskusji na argumenty Partyjna wierchuszka z Nowogrodzkiej doskonale wie, że wyborcom Zjednoczonej Prawicy żyje się w ostatnim półroczu ciężej z miesiąca na miesiąc. Wie też, że podjęcie z opozycją dyskusji na kluczowe dzisiaj dla Polski tematy gospodarcze byłoby ukręceniem sznura na własną szyję. Wobec tego, prezes Kaczyński odwołuje się do sprawdzonego w przeszłości mechanizmu: skoro nie można ludowi dać chleba (albo obniżyć jego ceny), to zafundujmy mu igrzyska. Igrzyska w wydaniu Zjednoczonej Prawicy polegają na wskazaniu i uderzeniu w fikcyjnego wroga, który ma być olbrzymim zagrożeniem dla - tutaj do wyboru, do koloru - suwerenności Polski, tradycji, polskich rodzin, europejskiego chrześcijaństwa, bezpieczeństwa narodu. Jeśli takiego wroga w rzeczywistości nie ma, to partia rządząca własnoręcznie go kreuje. Przez ostatnie siedem lat widzieliśmy to już wielokrotnie. Uchodźcy, sędziowie, wielki biznes, lekarze-rezydenci, LGBT, Niemcy, Unia Europejska. Lista "zagrożeń" ciągnie się w nieskończoność i dopisać do niej można absolutnie każdego, w zależności od politycznych potrzeb. Dzisiaj, po przyjęciu ponad 3 mln uchodźców z Ukrainy, rządzący siłą rzeczy nie będą bić w migrantów. Prześladowania gości z Ukrainy, dzięki którym polski rząd odbudował nieco swoją pozycję w Unii Europejskiej, byłoby ostatnim, czego Zjednoczonej Prawicy potrzeba. Obóz "dobrej zmiany" sięga więc po sprawdzonych w trudnych chwilach Niemców oraz osoby LGBT (w tym przypadku osoby transpłciowe). Ksenofobia względem Niemców i transfobia względem społeczności LGBT biją tutaj po oczach. Obrona przytoczonych na początku tekstu wypowiedzi prezesa Kaczyńskiego to syzyfowa praca, której podjęli się wyłącznie jego partyjni podwładni i najwierniejsi sympatycy. Tyle że te słowa nie padły przez przypadek. To brutalne i skierowane do najtwardszego elektoratu uzasadnienie wizji struktury społecznej proponowanej przez Zjednoczoną Prawicę. Struktury przebudowanej, pozbawionej "elementu lewackiego", idealnie realizującej katolicko-narodową wizję świata, która od lat przyświeca Kaczyńskiemu. Ale poglądy prezesa PiS-u to tylko jedna strona medalu. Drugą są cynicznie i na chłodno kalkulowane polityczne cele. W tym przypadku możemy wskazać dwa absolutnie kluczowe. Pierwszym jest danie suwerenowi, przynajmniej temu pisowskiemu, igrzysk, skoro z zapewnieniem (taniego) chleba rząd ma problem. Drugim jest natomiast wciągnięcie opozycji w wojnę kulturową, w której Zjednoczona Prawica będzie mogła przystroić się w szaty obrońcy normalności, tradycji, wiary i wartości, opozycję przedstawiając jako siedlisko zepsucia, zła i degeneracji. Bonusem byłoby tutaj wbicie klina pomiędzy opozycyjne partie, zmuszając je właśnie do zajęcia stanowiska wobec kolejnych kwestii światopoglądowych, co do których - to rzecz naturalna - mają odmienne poglądy. "Atak Kaczyńskiego na środowiska LGBT jest głęboko przemyślany i ma odwrócić uwagę od powszechnej drożyzny i zawłaszczenia państwa przez PiS. Obrzydliwe i cyniczne. Od nas zależy, czy ta próba będzie skuteczna i przyniesie im polityczną korzyść, jak w wyborach w 2015 i 2018" - przestrzegł na Twitterze były przewodniczący PO Grzegorz Schetyna. W podobnym tonie wypowiedział się w programie Onet Rano były prezydent Aleksander Kwaśniewski. - Jestem przekonany, że Jarosław Kaczyński wyrażał swój obskurancki pogląd. On naprawdę tak uważa i nie jest w tym odosobniony. To, że jako polityk nie powściąga tego myślenia, choćby ze względu na pewną poprawność polityczną - ale wiemy, że oni odrzucają poprawność polityczną - to, że krzywdzą tym ludzi i nie rozumieją problemu, oznacza zupełną ignorancję - ocenił były polityk. I dodał: - Czy to ma polityczny sens? To umacnia elektorat, chcą uczynić gender, LGBT i ateistów jako straszak. Tego straszenia i podobnych ataków jak we Włocławku i Inowrocławiu należy spodziewać się w kolejnych dniach i tygodniach więcej. Kampania strachu to od lat polityczny lejtmotyw PiS-u. Nie ma powodu sądzić, że w tak trudnych okolicznościach jak obecnie będzie inaczej. Zwłaszcza, że prezes Kaczyński dopiero zaczął swój objazd Polski. Fundamentalne jest tutaj pytanie, czy opozycja odrobiła lekcję z przeszłości i nie pozwoli się wciągnąć w wyreżyserowaną przez prezesa PiS-u wojnę kulturową.