Po debacie Tuska i Trzaskowskiego na Campusie Polska Przyszłości można było oczekiwać mniej lub bardziej subtelnej rywalizacji o miano numeru jeden wśród elektoratu opozycji. Tymczasem Tusk skradł cały show, ogłaszając publicznie, że kto w Platformie nie poprze liberalizacji prawa aborcyjnego, ten może zapomnieć o starcie do parlamentu z list tej formacji. - W tych sprawach będę bezwzględnie egzekwował swoją pozycję w Platformie w czasie kształtowania list do parlamentu. Jeśli mówię, że gwarantujemy kobietom podejmowanie tej decyzji, to nie będę chciał się później wstydzić za to, że ktoś będzie prezentował inne zdanie, będąc na naszych listach - zapewnił w olsztyńskim Kortowie przewodniczący PO. Tusk odrobił lekcję występujących we wcześniejszych dniach Campusu Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza. Obaj byli "grillowani" przez młodych uczestników Campusu właśnie jeśli chodzi o liberalizację sfery obyczajowej w Polsce - złagodzenie prawa aborcyjnego, legalizację związków partnerskich i małżeństw jednopłciowych, twardy rozdział państwa od Kościoła. W kontraście do nich, opowiadający o prawach kobiet i mniejszości seksualnych prezydent Warszawy dostawał owacje na stojąco. Swoją deklaracją Tusk zastosował znany w polityce manewr "ucieczki do przodu". Skutecznie. Zebrał gromkie brawa od publiczności, ukradł show Trzaskowskiemu, ale jednocześnie podjął polityczne ryzyko, którego efekty trudno dziś przewidzieć. Za głosem suwerena Zacznijmy od początku. Ruch Tuska wydaje się logiczny i konsekwentny. Platforma Obywatelska od kilku miesięcy sukcesywnie przesuwa się programowo w lewą stronę - na razie na poziomie deklaratywnym, ale są duże szanse, że już jesienią znajdzie to odzwierciedlenie w propozycjach zaprezentowanych wyborcom podczas partyjnej konwencji. Do tego są kolejne projekty ustaw wychodzące z PO. Późną wiosną i latem Tusk zdążył już obiecać Polakom rozdział państwa od Kościoła, liberalizację prawa aborcyjnego, legalizację związków partnerskich, 20 proc. podwyżkę dla budżetówki, ułatwienia w zakupie mieszkań czy wreszcie czterodniowy tydzień pracy. Politycy PO zaprzeczają jednak, że ich partia staje się lewicowa. Zapewniają, że to kurs nowoczesnej chadecji. - Platforma ewoluuje właśnie w tym kierunku - prawdziwej, europejskiej chadecji, która wciąż jest liberalna, ale rozumie, że świat się zmienia - powiedziała w wywiadzie dla Interii wiceszefowa PO Izabela Leszczyna. Jak stwierdziła na naszych łamach, "rząd ma obowiązek - na tym polega demokratyczne państwo - pomagać słabym, dawać przestrzeń przedsiębiorczym, a szanować wszystkich i zostawiać jak najwięcej wolności w zakresie stylu życia, poglądów, wiary, seksualności i wszystkiego, co składa się na prywatne życie człowieka". - Platforma dojrzała do tego, żeby taka być i zapewnić to Polakom - podkreśliła. Jednak zmiana kursu Platformy to nie tylko wynik pogoni za politycznymi trendami z Europy Zachodniej. To również, a być może nawet przede wszystkim, wynik wsłuchiwania się w głos partyjnego aktywu oraz - i to rzecz najważniejsza - wyborców, zwłaszcza tych głosujących na Koalicję Obywatelską. Okazało się bowiem, że partyjne struktury i elektorat są znacznie bardziej liberalne światopoglądowo niż ich parlamentarna reprezentacja. Ten dystans zwiększał się od lat - w końcu Platforma zaczynała bardziej jako partia konserwatywna niż liberalna - teraz Tusk chce go w końcu zniwelować. Dlatego nawiguje partyjnym okrętem przez lewą burtę. Tak swego czasu tłumaczył nam to jeden z wieloletnich polityków PO: - To jest efekt lektury sondaży. Jesteśmy najmocniejsi w grupie młodych wyborców, a miażdżąca większość naszego elektoratu popiera liberalizację aborcji, związki partnerskie czy rozdział państwa od Kościoła. Dobrze, że w końcu zaczynamy mówić do naszego elektoratu to, co on chciałby usłyszeć, a nie to, co nam wydaje się dla niego najlepsze. Patrząc na nastroje społeczne, decyzja Tuska jest zrozumiała i racjonalna. Pisaliśmy zresztą o tym obszernie na łamach Interii. Polacy chcą dzisiaj zarówno liberalizacji prawa aborcyjnego, jak również legalizacji związków partnerskich czy rozdziału państwa od Kościoła. Kryzys mieszkaniowy jest bodaj największym wyzwaniem stojącym przed naszym państwem - i to niezależnie od tego, kto będzie rządzić po jesieni 2023 roku - a skrócenie tygodnia pracy to trend globalny, który również w Polsce prędzej czy później się przyjmie. Bilans zysków i strat Argumenty społeczne są ważne, ale politycy podejmując strategiczne decyzje na pierwszym miejscu zazwyczaj stawiają cele i korzyści stricte polityczne. Co więc może zyskać, a co stracić Platforma na deklaracji Tuska o tym, że przeciwnicy liberalizacji prawa aborcyjnego nie mają czego szukać na listach PO w najbliższych wyborach? Pierwsza motywacja dotyczy opisanych powyżej trendów społecznych - polskie społeczeństwo się liberalizuje i laicyzuje. Chcąc być w mainstreamie - zarówno politycznym, jak i społecznym - Platforma musi przesunąć się z pozycji, którą zajmowała od lat. Jej dawne poglądy na kwestie obyczajowe sytuują ją bliżej prawej niż lewej strony. A więc tam, gdzie dzisiaj nie ma nowych wyborców (starych, zwłaszcza po stronie opozycyjnej, też jest coraz mniej). Stąd ostra korekta. A jest o co walczyć, bo roczniki, które weszły/wejdą na rynek wyborczy między 2019 a 2023 rokiem - mowa o rocznikach 2002-05 - to 1,4-1,5 mln głosów (we wspomnianych latach rodziło się mniej więcej po 350 tys. osób w skali roku). To gigantyczna pula do zagospodarowania, zwłaszcza, że w ostatnich latach z wyborów na wybory młodzi Polacy głosują coraz chętniej i coraz liczniej. Drugim argumentem jest programowo-polityczna próba pacyfikacji Nowej Lewicy. W polityce działa prawo większego i silniejszego - co prawda to lewica wniosła do debaty publicznej takie tematy jak "mieszkanie prawem, nie towarem" czy skrócenie tygodnia pracy, ale jako mniejsza formacja nie miała wystarczającej siły przebicia, żeby narzucić ten dyskurs konkurencji i zakorzenić go w mainstreamie. Obecne lato pokazuje, że Platforma taką siłę ma i chętnie z niej korzysta. Gdy zwrot PO w lewo się dopełni, nie-tożsamościowi wyborcy Nowej Lewicy staną przed dylematem, komu powierzyć swój głos: partii, która będzie "dobierana" do ewentualnej koalicji rządowej czy partii, która taką koalicję będzie budować. Tu znów powraca słynna wyborcza obawa o "stracony głos". - Największym problemem Donalda jest dzisiaj Lewica. Dlatego pomysł jest taki, żeby konsekwentnie ją osłabiać i koniec końców sprowadzić do poziomu 4 proc. albo jak kiedyś Trzaskowski Biedronia - 2 proc. Wtedy będzie można otworzyć drzwi dla części polityków Lewicy i wpuścić ich na listy - tak w pierwszej połowie lipca strategię szefa PO tłumaczył nam dobrze zorientowany polityk partii. - Jesteśmy najwięksi i to daje nam handicap względem Lewicy - dodawał. Inny z naszych rozmówców ujmował sprawy jeszcze bardziej wprost: - To dla Lewicy coś w rodzaju propozycji nie do odrzucenia. A, jak wiemy, Donald uwielbia składać propozycje nie do odrzucenia. Po trzecie, chociaż Tusk nadal jest orędownikiem jednej, wspólnej listy opozycji na wybory parlamentarne, przygotowuje sobie plan B na wypadek, gdyby ten scenariusz się nie zmaterializował. Plan B zakłada start dwóch bloków: Koalicji Obywatelskiej z Nową Lewicą (otwartym pytaniem pozostaje, czy w pełni samodzielną, czy po mniejszym albo większym rozbiorze) oraz Polski 2050 z PSL. Temat aborcji jest tu idealną linią demarkacyjną pomiędzy dwoma obozami - centrolewicowym i centroprawicowym (widać to było zresztą podczas Campusu Polska Przyszłości w odpowiedziach Hołowni i Kosiniaka-Kamysza na pytania o liberalizację prawa aborcyjnego). Przewodniczący PO wydaje się też przygotowywać gruntowne odmłodzenie Platformy. Tego dotyczyło też jedno z pytań, które otrzymał od publiczności podczas Campusu w Olsztynie. I znów: to ruch sensowny i logiczny z wielu powodów. Po pierwsze, znacznie ułatwi obyczajową metamorfozę PO w kierunku bardziej liberalnym. Po drugie, pozwoli Platformie zmaksymalizować zyski w dwóch kluczowych z jej punktu widzenia grupach wyborców: wśród młodych oraz wśród kobiet. Wreszcie po trzecie, zminimalizuje ryzyko tego, że Trzaskowski i jego środowisko zyskają wpływy w dwóch wspomnianych grupach elektoratu, budując się niejako na kontrze do "starej" Platformy. Kiedy Tusk ogłosił, że przeciwnicy liberalizacji prawa aborcyjnego nie będą mieć wstępu na listy Platformy, od razu podniósł się argument o odcinaniu konserwatywnego skrzydła partii i rezygnacji z formatu catch-all, który zapewniał PO wielkie sukcesy wyborcze w czasach jej świetności. Czas szybko jednak pokazał, że PO z konserwatystami wcale nie musi się pożegnać. Sami sygnatariusze pamiętnego "listu konserwatystów Platformy" sprzed roku, którzy oponowali przeciwko zmianie kursu partii wobec aborcji, dzisiaj nie rozdzierają już szat. - Sprawa została już przesądzona. Temat jest istotny społecznie, dlatego, przychylając się do rekomendacji przedstawionych przez Małgorzatę Kidawę-Błońską, zarząd ją rozstrzygnął - przyznał Jakubowi Szczepańskiemu poseł Cezary Grabarczyk. - I to jeszcze przed powrotem Donalda Tuska do polityki. Uważam, że nie będzie problemu, jeżeli chodzi o kwestię 12. tygodnia - dodał w rozmowie z Interią. Dobrze oddają to słowa, które przed rokiem usłyszałem od jednej z liberalnych posłanek PO, którą zapytałem o konflikt skrzydła liberalnego i konserwatywnego w kwestii aborcji. Wspomniana posłanka stwierdziła, że od momentu powstania Platformy to liberalni politycy musieli dopasowywać się do konserwatystów w kwestiach obyczajowych. I robili to bez narzekania czy buntów. - Teraz po prostu to konserwatyści będą musieli się dopasować - oceniła. (Ostatnia) szansa PiS-u W tym równaniu jest jednak jeszcze jednak zmienna, o której nie można zapominać. A mianowicie Prawo i Sprawiedliwość. Dla Nowogrodzkiej słowa Tuska w Olsztynie były jak wcześniejszy gwiazdkowy prezent. Niemal od razu ustami swoich "jastrzębi" Zjednoczona Prawica obwieściła Polakom, że nadchodząca kampania oraz najbliższe wybory zadecydują o tym, czy w Polsce będzie można zabijać dzieci. "I wszystko jasne. Wybory w 2023 r. będą nie tylko bitwą o zachowanie polskiej suwerenności w UE, którą PO Tuska chce oddać Brukseli i Berlinowi. Wybory w 2023 r. będą też bitwą o to, czy w PL będzie można zabijać nienarodzone dzieci i czy homoseksualiści dostaną prawo adopcji" - napisał na Twitterze Janusz Kowalski, poseł Solidarnej Polski. W słowach nie przebierał też kolega Kowalskiego Arkadiusz Mularczyk. Poseł PiS-u jednoznacznie porównał zapowiedź Tuska do działań Adolfa Hitlera w III Rzeszy. "Niemcy podczas okupacji wojennej Polski w latach 1939-45 prowadzili politykę antypopulacyjną, jednym z elementów tej polityki było nakłanianie Polek do aborcji. Czy do takiej polityki nawiązuje program Donald Tusk, który zakłada możliwość legalnych aborcji na życzenie?" - stwierdził Mularczyk. Tego typu wypowiedzi będzie zdecydowanie więcej. Dla PiS-u wojna kulturowa z Koalicją Obywatelską, czy szerzej z całą opozycją, to być może jedyna szansa na zachowanie władzy. Wobec szalejącej inflacji, kryzysu energetycznego, braku miliardów euro z Krajowego Planu Odbudowy i widma powrotu pandemii koronawirusa polityczne igrzyska to jedyne, co może zapewnić PiS-owi trzecią kadencję. Wiosną 2019 roku taka strategia PiS-u w kampanii europarlamentarnej się sprawdziła. Rzecz w tym, że wtedy okoliczności społeczno-gospodarcze były zdecydowanie korzystniejsze dla rządzących. Co więcej, nie dokręcono wówczas jeszcze śruby polskim kobietom, jeśli chodzi o możliwość przerywania ciąży. Tego lata PiS próbowało już straszyć Polaków osobami LGBT i Unią Europejską, a sposobem na jesienną ofensywę polityczną mają być reparacje wojenne od Niemiec. Teraz Nowogrodzka niewątpliwie dołoży do tego temat aborcji i spróbuje zagrać na jak największą polaryzację społeczną. Według Tuska tym razem nie przyniesie to efektu i nie da PiS-owi wyborczej wygranej. Jeśli jednak przewodniczący PO źle ocenił społeczne nastroje i potencjał opozycji, może zapłacić za to najpierw przegraną w wyborach parlamentarnych, a potem - kto wie? - być może nawet swoją pozycją w Platformie.