W teorii, kiedy rząd proponuje jakiś program, to dlatego, że odpowiada on na ważny problem społeczny. W związku z tym, warto przyjrzeć się "piątce" i sprawdzić, na jakie problemy społeczne odpowiadają poszczególne propozycje i czy rzeczywiście wskazano najbardziej palące sprawy. 500 plus także na pierwsze dziecko Program Rodzina 500 plus miał odpowiedzieć na bardzo poważny demograficzny kłopot. Rodzi się coraz mniej dzieci, rodzice poprzestają na jednym dziecku, społeczeństwo się starzeje, a prognozy GUS ostrzegają, że jak tak dalej pójdzie, to czeka nas katastrofa. Po trzech latach funkcjonowania programu, zapytaliśmy eksperta, jak ocenia efekty 500 plus. Dr hab. Piotr Szukalski, profesor nadzw. w Katedrze Socjologii Stosowanej i Pracy Socjalnej UŁ przyznał, że niewątpliwą zasługą 500 plus jest redukcja ubóstwa. Jednak cel programu był inny - wzrost dzietności, a ten nie zakończył się imponującym efektem. W 2017 roku urodziło się 20 tys. dzieci więcej, przy ok. 23 mld zł wydanych na ten cel - zatem efekt dość skromny jak na środki, jakie na niego wydano. 500 plus funkcjonował jednak jako spore wsparcie dla rodzin, co przez wielu ekspertów oceniane było pozytywnie. W "piątce" pojawia się koncepcja rozszerzenia programu o 500 zł już od pierwszego dziecka, bez żadnego kryterium dochodowego, jak do tej pory. Koszt takiego transferu to ok. 20 mld. zł, więc mówimy o niemal podwojeniu kwoty, jaką w tej chwili rząd przeznacza na 500 plus. - Pachnie kiełbasą wyborczą, a nie realnymi rozwiązaniami rzeczywistych problemów społecznych - komentuje prof. Szukalski. Zdaniem socjologa, poprzez kolejne 500 plus, w teorii rząd mógłby obrać za cel zwiększenie dzietności i/lub poprawę sytuacji bytowej rodzin, jednak przyjęte rozwiązanie może okazać się chybione. - Powiedzmy sobie jasno - logika czynników decydujących o wydaniu na świat pierwszego dziecka jest inna niż czynników mówiących o wydaniu dziecka drugiego, trzeciego, czy kolejnego. W przypadku pierwszego dziecka to świat wartości, norm, aspiracji i silnego wpływu otoczenia. Natomiast w przypadku drugiego, czy kolejnych - to często jest już czynnik materialny. Nie wierzę, aby ten program w jakikolwiek sposób przyczynił się do decyzji o urodzeniu pierwszego dziecka - mówi o ewentualnym celu demograficznym prof. Szukalski. - Z kolei drugi element, jaki rząd mógłby chcieć osiągnąć, czyli poprawa sytuacji bytowej rodzin, też jest trudny do obronienia. Pierwsze dziecko nie ma aż tak drastycznego przełożenia na poziom życia, jak dzieci drugie, trzecie, czy czwarte. Uważam, że lepiej byłoby zmienić progi dochodowe uprawniające do uzyskania 500 plus na pierwsze dziecko. W pierwszej turze tego świadczenia taki próg występował. Jeśli już koniecznie to 500 plus od pierwszego dziecka wprowadzamy, to poprzez podniesienia dostępności dla najuboższych, a nie dla każdego - dodaje. Podobnego zdania jest także ekonomista Forum Obywatelskiego Rozwoju Rafał Trzeciakowski. - Zbiór propozycji PiS wydaje się mocno nieprzemyślany. Jeśli chcemy pomóc rodzicom, to zamiast rozszerzać 500 plus, lepiej zainwestować w opiekę przedszkolną i pediatryczną. Takie inwestycje miałyby większy wpływ na dzietność, a koszt tej pomocy byłby mniejszy - argumentuje. 13. emerytura Kolejną przedstawioną przez prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego propozycją jest 13. emerytura dla emerytów, rencistów, czy mundurówki - ubezpieczonych zarówno w ZUS, jak i w KRUS. Jednorazowe wsparcie w wysokości 1100 zł brutto dostaną wszyscy emeryci, a koszt takiego zastrzyku gotówki to ok. 11 mld zł. Czy jednorazowe 1100 zł brutto pomoże emerytowi rozwiązać problemy, z jakimi się mierzy? Ułatwi szybszy dostęp do opieki zdrowotnej? Poprawi jakość służby zdrowia, z której osoby starsze tak często korzystają? Zagwarantuje lepsze świadczenia opiekuńcze? - Wbrew powszechnej opinii, emeryci są w Polsce mniej zagrożeni ubóstwem niż osoby w wieku produkcyjnym. Jesteśmy ciągle jeszcze młodym społeczeństwem, a wydatki na emerytury mamy już wysokie. W takiej sytuacji jest niejasne jaki cel miałoby mieć dodatkowe świadczenie dające wszystkim emerytom "po równo". Zamiast trzynastej emerytury można np. dofinansować opiekę nad osobami starszymi, która w tej chwili absorbuje wiele osób w wieku produkcyjnym. Te osoby mogłyby pójść zamiast tego na rynek pracy - komentuje ekspert FOR. Krytycznie tę propozycję ocenia także prof. Szukalski. - Ustanawianie świadczeń jednorazowych nie rozwiązuje żadnych problemów. To może złagodzić niektóre problemy wąskiej grupy społecznej. W przypadku najuboższych emerytów i rencistów te środki pewnie posłużą jako spłata pożyczek u rodziny, czy wykupienie najważniejszych leków. W przypadku lepiej sytuowanych emerytów to będzie jakieś podreperowanie budżetu domowego tam, gdzie do tej pory nie starczało. A w grupie najzamożniejszych - nie stanie się z tymi pieniędzmi zupełnie nic - mówi. - Gdyby trzynastka była co roku, to jest możliwość zaplanowania wydatków - szczególnie w przypadku najuboższych. Taka jednorazówka mogłaby być wtedy systematyczną obietnicą, że tym najuboższym "zejdzie nóż z gardła". Zapewne z perspektywy uboższych emerytów to jest błogosławieństwo, ale jednorazowość tej propozycji każe mi myśleć, że to kiełbasa wyborcza - dodaje. Socjolog wskazuje także, że zamożni emeryci to nie jest marginalna grupa. - Lepiej, żeby np. dwa razy w roku wypłacać takie świadczenie najuboższym emerytom, niż choćby raz najbogatszym. Tu powinien być pułap wysokości emerytury/renty. Dawanie pieniędzy każdemu to forma przekupstwa politycznego, która nawet z punktu widzenia ekonomicznego się nie opłaca. Jak damy temu najbiedniejszemu, to ten tysiąc złotych natychmiast trafi na rynek, a jak damy bogatszemu, to te pieniądze trafią na lokatę - precyzuje. Zdaniem prof. Szukalskiego, lepszym pomysłem na wydanie wspomnianych pieniędzy, byłoby zainwestowanie ich w już istniejący program Leki 75+. - Jeśli ktoś nie korzysta z przepisywanych leków tylko dlatego, że go nie stać, to tutaj mamy naprawdę bardzo poważny problem, z którym należy walczyć - mówi. Zerowy PIT dla młodych Prezes Kaczyński zaproponował także wprowadzenie zerowego podatku dochodowego PIT dla osób do 26. roku życia. Zmianami podatkowymi objęte mają być osoby zatrudnione na umowę o pracę i umowę zlecenie. Z grupy tej wykluczono młodych, którzy prowadzą własną działalność gospodarczą. Trwają także konsultacje nad ostatecznym kształtem opodatkowania, ponieważ pojawiają się głosy, że należy wprowadzić pułap zarobków, po przekroczeniu którego młoda osoba byłaby wyłączona z ulgi podatkowej. W takim wypadku, osoba do 26. rż. zarabiająca miesięcznie więcej niż ok. 7100 netto, nie byłaby zwolniona z podatku. Koszt propozycji PiS to ok. 2-3 mld w skali roku. - Taka granica jest konieczna. Gdyby tego pułapu nie wprowadzono, to taka osoba byłaby słupem idealnym. Moim zdaniem lepszym rozwiązaniem jeżeli chodzi o ułatwienia wejścia na rynek pracy byłoby danie każdemu pierwszych zarobionych 50 tys. zł dochodu zwolnionych z podatku. Wtedy niektórzy wykorzystają to wcześniej, niektórzy później - w zależności od predyspozycji i zarobków, jakie mają - komentuje ekonomista FOR Rafał Trzeciakowski. Mniejsze koszty pracy Proponowane przez rząd mniejsze koszty pracy, to nic innego jak obniżenie stawki PIT. Ma ona zmaleć z 18 do 17 proc. Minister finansów wskazała także, że zostaną zwiększone koszty uzyskania przychodów ze stosunku pracy. Propozycje te dotyczyć będą prawdopodobnie osób, które nie przekroczą magicznej bariery pierwszego progu podatkowego, czyli ok. 7100 zł netto miesięcznie. Wdrożenie pomysłu ma kosztować ok. 7-10 mld zł rocznie. - Zmniejszanie opodatkowania pracy to dobry kierunek, ale niestety to nie na nie położony jest nacisk w przedstawionych propozycjach. W FOR od lat postulujemy wzrost kosztów uzyskania przychodu i dobrze, że rząd je podnosi, ale niestety o raczej symboliczną kwotę. Te propozycje zresztą również można lepiej zbudować, np. zamiast obniżać PIT o 1 pkt. proc., można wprowadzić pełne odliczanie składek na NFZ. Efekt fiskalny ten sam, a dodatkowo uprościłoby to rozliczenia podatkowe - ocenia ekonomista. Przywracanie połączeń autobusowych Ostatnim z zaproponowanych przez PiS pomysłów jest przywracanie połączeń autobusowych. Jak wynika z pierwszych zapowiedzi, nie będzie to oznaczać powołania do życia nowego przewoźnika, ale dofinansowanie już istniejących, którzy otworzą nowe kursy w miejsca gorzej skomunikowane. Podpisywanie umów z lokalnymi przewoźnikami ma należeć do obowiązków samorządów. "Przeznaczymy kwotę 800 mln zł na dofinansowanie deficytu w przewozach autobusowych, a do każdego wozokilometra dopłacimy do 1 złotego. Liczymy na to, że samorządy sfinansują do 30 procent tego deficytu" - zapowiedział minister infrastruktury Andrzej Adamczyk. - Wykluczenie komunikacyjne to bardzo poważny problem społeczny - nie ma wątpliwości prof. Szukalski. - Od mniej więcej 50-60 lat mamy do czynienia z wyludnianiem się wiejskich obszarów peryferyjnych. To oznacza odpływ ludzi młodych, a pozostanie na tych obszarach ludzi starszych. Z uwagi na to, są to gminy uboższe, słabiej rozwinięte. I brak jakichkolwiek połączeń komunikacyjnych uderza w takie obszary najsilniej - mówi. - Jest tam duże grono osób starszych, które nie mają uprawnień do kierowania pojazdem, albo nie stać ich na własne samochody, czy też ich stan zdrowia uniemożliwia korzystanie z takich urządzeń. Tutaj pojawia się seria problemów - głównie takie, jak dostać się do lekarza, urzędu, czy innych usług, z których można skorzystać wyłącznie poza domem - dodaje. - Prywatny przewoźnik tego nie załatwi bez dofinansowania, bo to się nie opłaca z czysto ekonomicznego punktu widzenia. Gdyby zapewnić dojazd do większego miasta o dogodnej porze dla tych ludzi, to korzystanie z połączeń byłoby lepsze. W tej chwili to są często rozkłady niedostosowane do realnych potrzeb - ocenia prof. Szukalski. Finansowanie Jak łatwo obliczyć, szacunkowy koszt zaproponowanych przez PiS zmian to ponad 40 mld zł. Jakie będzie źródło finansowania? Kancelaria premiera wskazuje na kilka, m.in. osławioną już przez polityków obozu rządzącego zmniejszoną lukę VAT. Jednak 40 mld zł to kwota, która będzie wymagała sporego wysiłku, i to zapewne od nas wszystkich - czyli podatników. - Przedstawione propozycje kosztują tyle co wydajemy na obronę narodową albo połowę tego co wydajemy na służbę zdrowia. Za takie pieniądze moglibyśmy trwale ograniczyć deficyt sektora finansów publicznych. Dzisiaj połowa krajów Unii Europejskiej notuje nadwyżki, bo w dobrej koniunkturze odpowiedzialne rządy oszczędzają na gorsze czasy. Polska za to notuje deficyty co roku od wczesnych lat 90-tych. Strukturalna poprawa budżetu podniosłaby wiarygodność Polski i poprzez zaufanie inwestorów przełożyła się na tańsze kredyty, a zarazem szybszy wzrost gospodarczy - mówi ekspert FOR Rafał Trzeciakowski. - W ostatnich 30 latach wpływ deficytu sektora finansów publicznych na wzrost relacji długu publicznego do PKB był w Polsce ograniczany przez szybki wzrost gospodarczy. Jednak w przyszłości wzrost gospodarczy będzie wolniejszy ze względu na spadającą liczbę osób w wieku produkcyjnym i zmniejsza się potencjał adaptacji gotowych rozwiązań organizacyjnych i technologicznych wypracowanych wcześniej na Zachodzie. Dlatego w przyszłości brak zbilansowania finansów publicznych będzie bardziej ciążył naszej gospodarce, a ich zbilansowanie będzie trudniejsze. Warto zrobić to dzisiaj, kiedy wzrost gospodarczy jest jeszcze wysoki - dodaje. - Premier Morawiecki mówiąc o klasycznej stymulacji fiskalnej gospodarki zdradza, że przedstawione przez rząd propozycje finansowania tzw. "piątki Kaczyńskiego" były na niby. Stymulacja fiskalna polega na zwiększaniu wydatków państwa lub obniżaniu podatków finansowanym długiem publicznym. Gdyby rząd rzeczywiście miał finansowanie swoich propozycji, to żadnego efektu stymulacyjnego nie mógłby osiągnąć, bowiem zbierając podatki zmniejszyłby popyt w gospodarce o tyle samo, co zwiększyłby go swoimi wydatkami - komentuje ekonomista. - Trudno zresztą mówić dzisiaj o potrzebie popytowego stymulowania gospodarki, kiedy wzrost w zeszłym roku sięgnął 5,1 proc. i mamy wysokie wykorzystanie mocy produkcyjnych. W takim momencie efekt stymulacyjny będzie niewielki, bo brakuje wolnych czynników produkcji, pracowników i kapitału, które dzięki temu dodatkowemu popytowi mogłyby "zostać zatrudnione". Siłą rzeczy część dodatkowych wydatków "zastymuluje" gospodarki naszych sąsiadów zwiększając import. Jednocześnie ekspansja fiskalna rządu dzisiaj w "dobrych czasach" ogranicza pole manewru kiedy już nadejdą "złe czasy". Taka polityka fiskalna wzmacnia wahania cykliczne zamiast je wygładzać - konkluduje.