Katarzyna Pruszkowska: Najpierw zmarła pani córeczka. Później za wcześnie urodził się syn. Mimo tych doświadczeń zdecydowała się pani na bycie wolontariuszką w hospicjum. Dlaczego? Agnieszka Kaluga: - Mogę tam pracować, bo swoją żałobę już przeżyłam. Zamknęłam ją i mogę o niej swobodnie rozmawiać. Kiedy zaczęłam pracować w hospicjum, miałam Bartusia, który, jak jego siostra, był wcześniakiem, ale należał już do tego świata (siostra Bartka zmarła niedługo po porodzie - przyp. red.). - Syn chodził do przedszkola, a ja zdołałam się wygrzebać z moich traum. Ale rzeczywiście, zdarzają się ludzie, który chcą być wolontariuszami, a mają jakieś swoje nierozwiązane problemy. Wtedy nie skupiają się na pacjentach, ale na sobie. Mogą mieć problemy ze słuchaniem, bo sami chcą mówić - przede wszystkim o swoim bólu. Dużo jest takich wolontariuszy? - W moim hospicjum nie, bo przed rozpoczęciem wolontariatu trzeba ukończyć półroczne szkolenie. Nie jest tak, że ktoś przeczyta ulotkę, pomyśli "jakie to szlachetne" i zaraz wejdzie na odział do umierających ludzi. Nie. - Ten półroczny okres jest ważny. Są rozmowy z psychologiem, lekarzem, księdzem. Są zdjęcia niegojących się ran, ludzkiego ciała w takim stanie, w jakim nie pokazują go w telewizji. Powoli słomiany zapał opada. To sposób na tych, którzy decyzję o wolontariacie podjęli pod wpływem impulsu? - Trochę tak, bo ta decyzja musi być przemyślana. Ale nawet jeśli w ciągu tych sześciu miesięcy ktoś zrozumie, że nie da rady, że się nie nadaje - nic w tym złego. Nauczył się wielu przydatnych rzeczy, np. będzie potrafił lepiej zaopiekować się rodzicami, dziadkami. - Bardzo ważne są rozmowy z psychologiem badającego motywy osoby, która chce zostać wolontariuszem. Bo nie jest też tak, że z pacjentami nie można rozmawiać o prywatnych sprawach. Jasne, jest taka zasada, że nasze sprawy zostają za drzwiami hospicjum, że cali jesteśmy dla pacjentów. Ale jeśli czuję, że moja historia może komuś pomóc - opowiadam ją. Np. mam pacjentkę, która opowiada mi o śmierci swojego dziecka. Ja mogę jej wtedy odpowiedzieć, że wiem, co czuje - bo sama 12 lat temu straciłam córkę. Jak trafiła pani do hospicjum? Wiem, że odwiedzała tam pani umierającego teścia. - To prawda, że teść trafił do hospicjum. Ale już wcześniej myślałam o tym, żeby być wolontariuszką. Miałam tylko obawy, że ludzie pomyślą: "no tak, zmarło jej dziecko, ma syna wcześniaka, a jeszcze pcha się do hospicjum. Zaburzona jakaś, potrzebuje terapii". - Z jednej strony mówiłam wtedy sobie: "przyhamuj, nie pchaj się", a z drugiej wiedziałam, że sobie poradzę - wcześniej założyłam organizację dla rodziców po stracie dziecka. Wiedziałam, że na tle innych osieroconych mam, ja radziłam sobie całkiem nieźle. - Wiedziałam już, że mogę pomagać. A dzięki temu, że odwiedzałam teścia w hospicjum zobaczyłam, że tam nie robi się wielkich rzeczy: podaje się herbatę, otwiera okno, rozmawia. Się jest. Nie ma obowiązkowego zmieniania pieluch, opatrywania ran - od tego są pielęgniarki. Poszłam zatem na kurs dla wolontariuszy, zrobiłam 20 godzin praktyk na oddziale i zostałam. W książce wspomina pani o pacjencie, który poprosił o zmianę pieluchy... - Są w hospicjum wolontariusze, którzy tylko przygotowują herbatę, poprawiają poduszki. Ale są i tacy, którzy zasuwają na równi z pielęgniarkami. Ale robią tylko to, co chcą robić - sami wiedzą najlepiej, ile są w stanie znieść. Ja wiem, że jak zrobię za dużo to to odchoruję, może nawet na jakiś czas zniknę z hospicjum - i czasem znikam. Potem wracam. - Marek, pewien wyjątkowy dla mnie pacjent, poprosił o zmianę pieluchy. Wiedziałam, że wkraczam w jego najintymniejszą sferę. Do tej pory robiła to żona, robiły pielęgniarki, a teraz poprosił mnie, nie krępował się, zaufał. Oczywiście to było wyzwanie, ale nie mogłam odmówić. Czy z każdym pacjentem można wejść na taki poziom? - Nie. Jeśli nie czuję z kimś wspólnoty, nazwijmy to, duchowej, emocjonalnej czy intelektualnej - to nic, nie przeszkadza mi to. Rozmawiamy o tym, że śnieg pada, o tym, o czym mówili w wiadomościach. Myślę, że takie proste rozmowy są potrzebne, żeby chociaż na chwilę przestać myśleć o chorobie. - Np. opiekuję się panem, który słucha radia, którego ja nie słucham, który czyta gazety, po które ja bym nie sięgnęła. Znam jego zdanie na temat Żydów, homoseksualistów i to zdanie jest odmienne od mojego. No trudno. Staram się być jakoś obok, są ważniejsze rzeczy niż te różnice. - Wiem, że są pacjenci, którzy mnie nie dotkną w sam środek. I nie muszą przecież. Są też tacy, z którymi "żyję" do dziś - jak choćby Marek. To był bardzo mądry człowiek, nie taką mądrością książkową, ale życiową. Kiedy kogoś takiego poznaję wiem, że będzie mnie potem bolało, ale wiem też, że ja ten ból dam radę unieść i że nie wyniosę się z tej relacji. Do dziś mam kontakt z żoną Marka, choć minęło kilka lat od jego śmierci. W książce opisała pani także historię pani Doroty, do której wracała pani po urlopie. Najpierw usłyszała pani, że została przeniesiona, później - że zmarła. Jak wraca się do hospicjum ze świadomością, że niektórych pacjentów już nie będzie? - Przyzwyczajenie się do tego raczej nie jest możliwe. Wtedy wracałam do hospicjum jak na skrzydłach, przede wszystkim do Doroty. Tak oczywiście nie powinno być, że wolontariusz przychodzi do konkretnych osób - przychodzi przecież do wszystkich. Zastałam puste łóżko. To był taki moment, że miałam ochotę wyjść. Zresztą nie jedyny. - Z czasem nauczyłam się w trudnych momentach mówić sobie jak Scarlett O’Hara w "Przeminęło z wiatrem": "Pomyślę o tym jutro". Nie mogę się taplać we własnych emocjach, one są tam na samym końcu - skupiając się w hospicjum na sobie nie zrobię nic dobrego dla ludzi, dla których przychodzę. - Czasem z premedytacją nie wchodzę w głębsze związki - kiedy życiowo mam mniej czasu, mniej siły, kiedy mam więcej zajęć na uczelni (autorka właśnie skończy psychologię- przyp. red.). Wtedy jest tak bardziej standardowo - zmieniam pościel, otwieram okno, podlewam kwiaty, pomagam zjeść obiad, chodzę po gazety, rozmawiam. W książce i na blogu opisała pani wiele historii. Czy może pani przytoczyć którąś z nich? - Była u nas pani Róża, osoba samotna, która bardzo chciała umrzeć. Chorowała długo, przeszło rok leżała w lóżku. Opowiadała o matce, która za czasów wojny pracowała w domu SS-mana. Pewnego dnia zginęła mu broń i oskarżył o kradzież matkę pani Róży. Za karę miała zostać rozstrzelana. Szykowano egzekucję na rynku, taką pokazową, i dopiero na godzinę przed rozstrzelaniem okazało się, że to syn niemieckiego funkcjonariusza zabrał tę broń dla zabawy. Ta historia wydała mi się ważna: mama pani Róży bardzo chciała żyć, a prowadzono ją na egzekucję. Pani Róża bardzo chciała umrzeć, ale śmierć długo nie przychodziła. - Opisałam wiele takich historii, ważnych sytuacji. W książce "Zorkownia" i na blogu nie ma zbyt wiele biologii, to nie są piękne widoki, nie chcę tym epatować. Potrafię to unieważnić, zobaczyć przede wszystkim człowieka, a nie pękające żyły, odleżyny, zniedołężnienie. Nie chcę o tym pisać, przede wszystkim chcę ocalić historie tych ludzi, fragmenty naszych spotkań. W zeszłym roku ukazały się dwie ważne książki mówiące o umieraniu - o Magdzie Prokopowicz i Joannie Sałydze. Pani książka również traktuje o śmierci. Zaczęliśmy oswajać ten temat? - Tak, m.in. dzięki Magdzie i Joasi więcej mówi się o odchodzeniu, nowotworze, bólu związanym z chorowaniem. Poznałam Aśkę osobiście, na początku zachłysnęłyśmy się sobą, przegadałyśmy wiele godzin, obie urodziłyśmy się 17 stycznia, co uznałyśmy za przemiły zbieg okoliczności. To była prawdziwa baba z jajami - nie egzaltowana, nie przewrażliwiona. - Stereotyp jest taki, że człowiek umierający myśli o Bogu, zajmuje się bardziej duchowością, niż codziennością. Asia go przełamała. Mówiła o tym, że fajnie jest pomalować paznokcie, ugotować zupę, podobać się swojemu facetowi, uprawiać seks. Była bardzo świadoma tego, co się z nią działo, wiedziała, jak szybko jej czas się kurczy. Na blogu oczywiście był fragment całości, pewna kreacja, o wielu rzeczach nie mogła pisać wprost ze względu na trudną sytuację rodzinną. Aśka w pewien sposób przetarła szlak. "Stereotyp jest taki, że człowiek umierający myśli o Bogu" - a jak jest naprawdę? - Ludzie wierzą tak, jak wierzyli przedtem, zdarza się też, że wierzą bardziej. Praca w hospicjum nauczyła mnie jednak, że nie mam prawa nikomu narzucać swoich poglądów, zmieniać, popychać. Trzeba szanować to, w jaki sposób ktoś radzi sobie ze swoim umieraniem, jak sam ze sobą się w tej sytuacji układa. Jeśli chce spowiedzi, modlitwy, obecności księdza - staramy się to zapewnić. Ale jeśli nie, nie zmuszamy. - Nikt nikogo przed śmiercią nie może próbować "nawrócić". To przeciekawe, dostaję czasem takie maile - że ktoś dzięki lekturze bloga zaczął wierzyć w Boga lub się z nim pogodził. Mnie to krępuje, z drugiej strony się uśmiecham - sama mam takie nastawienie, że wolę pójść do hospicjum niż do kościoła. Czy dużo osób do pani pisze? - Sporo, ale nie aż tyle, bym nie była w stanie odpisać. Niektórzy traktują mnie jak powiernika, piszą o tym, że umiera lub umarł im ktoś bliski, szukają ulgi. Zdarzają się też ludzie, którzy po przeczytaniu bloga przełamali się i przeżyli, dokończyli żałobę po bliskich, wcześniej niedomkniętą. - Ostatnio otrzymałam mail, którego autorka dopytywała, czy zamierzam pieniądze ze sprzedaży książki przeznaczyć na jakiś szczytny cel. Nie chcę takich publicznych deklaracji. Nie chcę, by powtórzyła się historia z Blogiem Roku - powiedziałam wtedy, że jeśli wygram, nagrodę przekażę Sylwii - wdowie po naszym pacjencie, która była mamą trójki chłopców. A gdy rzeczywiście wygrałam, czytałam później, że wygrałam dzięki tej deklaracji. Róbmy swoje. - Odpisałam zatem owej pani mniej więcej tak: "Czy zadaje takie pytania autorom wszystkich książek?", "czy przeznaczenie części pieniędzy na weekendowy wyjazd z mężem i dzieckiem byłoby czymś niestosownym jej zdaniem?". Mam 37 lat i nie przejmuję się opiniami innych tak, jak w wieku lat 20. Wtedy mi się zdawało, że każdy musi być ze mnie zadowolony i mnie kochać. A teraz myślę sobie: rób swoje i rób to dobrze. - Myślę często o Owsiaku, którego całym sercem wspieram - ile Jurek musi znosić nienawiści będąc tak bardzo na świeczniku. Są ludzie, którzy krytykują go dokładnie za wszystko, co robi. Szanuję go bardzo - i za to, co robi i za to, że znosi krytykę. Jak reaguje pani na niemiłe wiadomości? - Po pierwsze, nie ma ich wiele. Chamskie komentarze na blogu kasuję, to mój blog. Trochę jak dom - nie wpuszczam do niego kogoś, kto przyszedł tylko po to, żeby mi zwymiotować na dywan. Natomiast merytoryczną krytykę przyjmę z pokorą i uwagą. - Mam swój kodeks: jeżeli mówią o mnie obce, anonimowe osoby, dobrze czy źle, nieważne - nie przejmuję się tym zbytnio. Przejmuję się tylko zdaniem osób, które mnie znają, liczę się bardzo ze zdaniem członków rodzin pacjentów, opinią wolontariuszy i lekarzy z hospicjum. Jeżeli oni powiedzieliby mi: słuchaj, przesadziłaś, pewnie przestałabym pisać. Nic takiego na razie się nie dzieje. Dostałam ogromny kredyt zaufania. Jak na pomysł pracy w hospicjum zareagowali najbliżsi? - Moja mama odradzała mi na początku taki wolontariat. Tata, cichy, mało wylewny, wzruszył mnie pytaniem "ty tam dbasz o innych, a kto zadba o ciebie?". Zaskoczył mnie tym, ale poczułam wdzięczność. - Mąż nigdy mi niczego nie zabraniał, wspierał mnie, choć na początku i on się bał. Na początku miałam wielką potrzebę opowiadania o hospicjum, o pacjentach. On tego słuchał, ale nie wiedział, co ma robić. Opowiadałam o kolejnej śmierci, a on musiał wstać i wyjść do pracy. Teraz już wiem, że nie tędy droga, rozmawiam o tych sprawach w naszym wolontariackim gronie. - Synkowi nie opowiadam co dzieje się w hospicjum, ale wie, że tam jeżdżę. Kiedyś był na szkolnej imprezie i tata jednego z kolegów zapytał go: "Co robi na co dzień twoja mama". A Bartek na to: "Pociesza"...