Katarzyna Pruszkowska: Pisze pan szczerze - o upośledzonym bracie, porzuconej ciężarnej siostrze, rozpadzie związku rodziców, wczesnej inicjacji seksualnej, rozpaczliwie nieudanym małżeństwie. O samotności. O problemach, które dotyczą każdego, jednak wielu ludzi skrzętnie je ukrywa. Pan wystawia je na światło dziennie. Dlaczego?Grégoire Delacourt: - Napisałem tę książkę w takim momencie życia, kiedy mi było trudno z własnymi dziećmi. Potrzebowałem ją napisać, czułem wewnętrzny nakaz. Chciałem zrozumieć, co to znaczy być synem, co znaczy być ojcem, dlaczego to wszystko takie ciężkie. Dlaczego seks bywa kłamstwem, a pragnienie - impasem. To takie tematy, które są bliskie wszystkim, skoro każdy z nas jest czyimś dzieckiem. Żeby móc o tym mówić, zdecydowałem się na szczerość opisu, otwartość, niekiedy bezpruderyjność. Drogą tak wytworzonej intymności dociera się do serca czytelnika. Ile w tej historii prawdy, a ile fikcji? Opowieść jest spójna, jest realistyczna, trudno domyślić się, które elementy do siebie nie pasują. Nie bał się pan opinii najbliższych? Wydanie książki nie przysporzyło panu kłopotów? - Jest w tej historii 28,87% prawdy. Nie, 19,67%. A tak naprawdę nie ma to znaczenia. Często nam się myli to, co rzeczywiste, z tym, co prawdziwe. Opowieść powinna być "prawdziwa": zadaniem pisarza jest sprawić, żeby w nią można było uwierzyć, a żeby tego dokonać, czerpie z rzeczywistości. Tym też się kierowałem, obmyślając "Pisarza rodzinnego". Zawarłem w książce rzeczywiste miejsca, rzeczywiste anegdoty, część lęków, które rzeczywiście mam, i usiłowałem ją natchnąć prawdziwym uczuciem. Takim, które ma moc czytelnika poruszyć, wzruszyć. Błogosławieństwem literatury jest to, że znosi wszelkie tego typu granice. Jeśli chodzi o opinie członków mojej rodziny - nie bałem się, bo nie powiedziałem prawdy. Mój ojciec świetnie się miewa, czyli nie jest taki, jak Dumbo. Matka nie żyje, nie jest więc (niestety) Kochanką. Poruszył mnie opis kobiety, która spała z kilkudziesięcioma mężczyznami, a po stosunku wyrzucała ich z mieszkania. Umarła potem na AIDS. Nie zdradzi pan pewnie, czy to prawdziwa postać, ale zastanawiam się, czym dla niej - i jej podobnych osób miał być seks. Nie miłością, nie czułością, nie oddaniem. Więc czym? - Nie jest to postać rzeczywista. Jest prawdziwa. Annie Vachon, podobnie jak tytułowa Tralala w opowiadaniu Huberta Selby’ego (z tomu "Piekielny Brooklyn"), to uosobienie naszych najskrytszych pragnień i najgłębszych lęków. Nie kocha siebie i dlatego nie kocha nikogo innego. Coraz to w innych ramionach szuka siły, która podtrzyma w niej drżące życie, a przecież w głębi duszy wie, że jest martwa. Że samotność i niezdolność kochania, które ją paraliżują, wezmą górę. Znam takich ludzi; to są rzeczy niezwykle bolesne. Seks jest dla niej ponurym pocieszeniem. Obok istnieją jeszcze antydepresanty, terapia, religia, ale te sprawy mnie nie interesowały. Za bardzo to moralne. W książce dokonał pan niemal anatomicznego opisu rozpadu rodziny. Dziś mówi się o jej kryzysie, który, jak się zdaje, trwa już dobre kilkadziesiąt lat. Sam ma pan na koncie nieudane małżeństwo. Czego, pana zdaniem, ludzie szukają w związkach - i czego najwyraźniej nie potrafią w nich znaleźć? - ‘Rodzina’ to powieściowy fantazmat. O jej niezgłębionej tajemnicy napisano setki potężnych tomów. Nie ma czegoś takiego, jak rodzina idealna - chyba w reklamie. Dzisiaj zaś (ponieważ politycy nas zawiedli, bo religia nie jest już godna naszej wiary, bo nie ma dla nas pracy) oczekujemy, że rodzina spełni wszystkie te funkcje i wróci nam pewność, wiarę i spokój ducha. A to przecież niemożliwe: zawiera się w niej ten sam chaos, co w reszcie świata: nie jest już tak, że trzeba ją kochać tylko dlatego, że jest się jej częścią. Udane życie rodzinne trzeba by było zacząć od tego, żeby się nauczyć kochać, nie myśląc jednocześnie o tej miłości jak o obowiązku. Pisze pan o tym, że jako dziecko zachwycił pan rodziców wierszem. Zachwycił do tego stopnia, że byli pewni pana przyszłego zawodu. Miał pan wtedy 7 lat. Wiele lat później okazał pan nieduże zainteresowanie twórczością córki. Czy uważa pan, że chwaląc - szkodzimy? Przedwcześnie wskazujemy dzieciom drogę, której jeszcze same nie odkryły i nie przyjęły? Można chwalić mądrze? - Nie wiem. Dlatego powstała ta książka. Myślę, że z uczuciami jest tak, jak z bronią - mogą nam służyć, ale i ranić. A jeśli się chce dzieciom za bardzo pomóc, można im zrobić krzywdę. Kiedy byłem mały, rodzice nie oklejali kantów mebli gąbką, tak jak to robią dzisiejsi dorośli. Uderzyłem się tylko raz. Nie wiem, czy pomysł, żeby dawać dziesięcioletniemu dzieciakowi iPhone’a, jest dobry. Wydaje mi się, że dzieci potrzebują dzisiaj naszej obecności bardziej, niż kiedyś. Musimy je tylko nauczyć, jak z nas dobrze skorzystać. Pisze pan od wielu lat: nie tylko książki, ale też teksty reklamowe, listy, maile. Czy da się wyćwiczyć w sobie umiejętność dobrego pisania, czy jest ona raczej kwestią zdolności, talentu? - Myślę, że wszystkiego można się nauczyć. Z całą resztą chodzi już tylko o użytek, jaki artysta zrobi z pewnych zasad. Picasso mawiał: "kiedy mi się skończy błękit, to daję czerwień". Albert Cohen zapisywał dziesiątki stron bez interpunkcji, Proust - bez przerwy na oddech. I w tym być może tkwi talent: żeby na koniec umieć zapomnieć to, czego się nauczyło. Czy istnieje bezpośredni związek pomiędzy tym, co się czyta, i co się pisze? W powieści wspomina pan wiele nazwisk, tytułów - czy to wzmianki o autorach, którzy są panu drodzy? Czy ktoś, kto dużo czyta, może się nauczyć dobrze pisać? - Mam przekonanie, że jesteśmy tym, co czytamy. Książki ratowały mi życie ze sto razy. Choćby wtedy, kiedy były dla mnie ucieczką od internatu. Kiedy nie pozwoliły mi zostać samemu. Pomogły przetrwać zauroczenia skazane na niepowodzenie; zrozumieć świat dorosłych, w jaki miałem zaraz wkroczyć itd. W książkach tkwi magiczna siła. Czynią z nas filmowców, muzyków, scenarzystów. Czy czytanie uczy dobrze pisać, tego stwierdzić nie potrafię. Sam słucham dużo piosenek, a i tak straszliwie fałszuję. Czy praca w reklamie pomogła panu w tworzeniu książki? W zdaniach, które pan konstruuje, właściwie brak zbędnych słów - są jasne, mocne i czyste, łatwo je zapamiętać. Jak dobre hasła reklamowe. - Rzeczywiście zainteresowałem się reklamą (zresztą dawno temu) właśnie dlatego, że mi się podobały jej realia zapisu. Przypadł mi do gustu koncept, to, że możliwie niewiele słów należy zestawić w taki sposób, że wydźwięk całości przekracza granice zwykłego ich znaczenia. Więc owszem, tego typu rygor i wymogi okazały się rzeczą pomocną, kiedy się zabrałem do pisania. Usuwałem wszystko, co niepotrzebne. Poza tym myślę, że ten sposób pisania odznacza się ogładą, jest dla czytelnika przyjemny. To literatura, która daje się odczuć, a nie przegląda się we własnym zapisie. Poświęcanie tak wielkiej uwagi słowom nie należy dziś do kompetencji powszechnych. Żyje pan z pisania, czyli tworzenia rzadkich połączeń starych wyrazów. Czym tak naprawdę jest dla pana "słowo"? - Słowo jest znakiem, nutą. Istnieje wyłącznie wobec tego, które je poprzedza, i tego, które po nim następuje. W jednej z polskich recenzji pańskiej książki pojawia się pytanie: czy lepiej zadebiutować w młodym wieku, przyciągnąć uwagę i zdobyć zaszczyty, czy może zacząć później, kiedy ma się coś do opowiedzenia i doświadczenie, jakim można się podzielić? Który z własnych "debiutów" uważa pan za najważniejszy? - Świetnie bym się odnalazł w roli pisarza dwudziestoletniego, młodego Radigueta, młodej Sagan. Ale może i lepiej, że nie było mi dane tego doświadczyć - obawiam się, że by mi wtedy odbiło. Wspaniale się też czuję jako "stary młody pisarz": łatwiej mi się opierać przeciwnościom. Sukcesom. Złośliwości. Porażkom. Zachwytowi. Wśród moich "debiutów", początków, wyróżniam te, których się bałem, i o nich myślę z tkliwością. O pierwszej nocy, którą z kimś dzieliłem. O pierwszym dniu pracy w agencji reklamowej. O dniu, w którym się dowiedziałem, że będę musiał żyć razem z rodzicami, którzy nie będą razem. O dniu, w którym sobie powiedziałem, że napiszę książkę, i że teraz to już naprawdę. O pierwszej nocy z osobą, o której wiadomo, że po niej nie będzie nikogo innego. Po "Pisarzu rodzinnym", wydanym niedawno po polsku przez Drzewo Babel, napisał pan "Listę moich zachcianek", która ukaże się w Polsce w marcu 2013 roku. Zdaje się, że się pan dobrze odnajduje w dłuższych formach literackich. Czy spodziewał się pan podobnego powodzenia pierwszej powieści? Czy pisze pan kolejną, a może dopiero ją planuje? - Wciąż pracuję w reklamie, bo to lubię i dlatego, że to dobre źródło zarobku. Rzeczywiście, napisałem drugą książkę, zatytułowaną "Lista moich zachcianek", która odniosła we Francji spory sukces, ale ani teraz, ani w przypadku pierwszej powieści niczego takiego nie oczekiwałem. Powodzenie książki jest kwestią szczęścia, czymś, co się dostaje w prezencie. Jest też czymś niebezpiecznym, bo ma się ochotę w to wszystko uwierzyć, a nie wolno. To kwestia chwili - moment błogi, ale ulotny; a jednak wspaniale jest tej łaski zaznać, nawet i tak krótko. Ma się potem ochotę żyć dalej. I - na przykład - napisać nową książkę. Z francuskiego przetłumaczyła Jagoda Dolińska.