Jarosław Mikołajewski: To, co budziło współczucie, teraz zaczęło nas drażnić
- Od dwóch tysięcy lat wierzymy podobno, że należy widzieć Chrystusa w drugim człowieku. I im bardziej ten człowiek jest wynędzniały, wymizerniały, upokorzony – tym bardziej jest podobny do Chrystusa. Ale okazuje się, że w praktyce ta nauka bierze teraz w łeb. Jesteśmy chrześcijanami, którzy, przynajmniej w pewnym stopniu, nie chcą żyć po chrześcijańsku - mówi Jarosław Mikołajewski, autor książki „Wielki przypływ”.
Katarzyna Pruszkowska: Pietro Bartolo na Lampedusie pracuje od 1991 roku. Sam o sobie mówi, że jest lekarzem i żywych, i umarłych. Na czym polega bycie lekarzem umarłych?
Jarosław Mikołajewski: - Na przykład na modleniu się o to, żeby w worku ze zwłokami, który musi otworzyć, nie było dziecka. Bo takie dziecko trzeba nie tylko dokładnie zbadać, żeby znaleźć przyczynę śmierci, ale jeszcze zidentyfikować. Robienie zdjęć często na niewiele się zdaje. Nawet bliscy nie rozpoznają ciała, które za długo przebywało w wodzie. Pietro musi więc decydować, z której części ciała pobierze materiał genetyczny. Czasem jest to palec. Czasem ucho. Dzięki temu można później przeprowadzić testy DNA.
- Po katastrofie z 3 października 2013 roku (u wybrzeży wyspy utonęło wtedy 368 osób - przyp. red.) Pietro znalazł w worku dziecko połączone z matką pępowiną. Urodziło się w wyniku przedwczesnych skurczy, kiedy matka się dusiła. Musiał wtedy zdecydować, czy rozdzielić tych dwoje, czy nie. Uznał, że nie wolno.
Często musi podejmować podobne decyzje?
- Cały czas. Często te decyzje nie opierają się na logice, która w takich sytuacjach zawodzi, ale na wierze. Powiedział mi, że wielu uchodźców nosi łańcuszki z medalikami. W dramatycznych chwilach wsadzają je sobie do ust i tak umierają. Pietro tych medalików i krzyżyków nie wyjmuje, bo uważa, że ci ludzie w ten sposób powierzają się Bogu. Takie sytuacje skłoniły go do chrzczenia umarłych. Chrzci wszystkich. To oczywiście desperacka próba pomocy w sytuacji, w której pomóc już nie można.
Gdzie Bartolo znajduje swoich umarłych pacjentów? W morzu, na plaży?
- Albo są wyławiani z morza, albo przypływają razem z żywymi. Uchodźców często przewozi się pod pokładem, bez jedzenia, bez wody, bez dostępu do ubikacji. Ci ludzie najczęściej nie toną, ale się duszą. Pietro powiedział mi, że często po zejściu pod pokład widzi na ścianach krew tych, którzy próbowali wydostać się na pokład. Nawet, jeśli uda im się podważyć właz, są okładani kijami tak długo, aż osuną się z powrotem na dno. Bo do końca podróży to tam jest ich miejsce. A koniec, jak wiadomo, jest różny.
- Ci wszyscy umarli ludzie, którzy nie dotrwali do końca podróży, poduszeni, potopieni, powracają później do Pietro w koszmarach. Duchy, cienie, trupy.
Porozmawiajmy teraz o tych, którym się udało. Jak wygląda ich podróż, zanim dotrą na Lampedusę?
- Najczęściej najpierw docierają do Libii, z Syrii czy z krajów subsaharyjskich. Tam odbierają swoją porcję poniżeń, tortur, gwałtów. Wiele kobiet zachodzi w niechcianą ciążę. Do problemów, które dźwigają, dochodzi jeszcze ten. Są przerażone, nie chcą nikomu powiedzieć, że zostały skrzywdzone, bo to jest hańba nie tylko dla nich, ale także dla ich rodzin. Więc po przypłynięciu na Lampedusę przychodzą do Pierto i proszą o aborcję. Chcą zacząć od nowa i zapomnieć o tym, co musiały przejść, żeby dostać się do Europy.
- Dawniej przypływy były chaotyczne, nigdy nie było wiadomo, kiedy na Lampedusę trafią nowi uchodźcy. Teraz Włosi przejmują uchodźców niedaleko wybrzeży Libii. Włosi abo okręty - holenderskie, brytyjskie, które przyjmują uchodźców na pokład. Na okrętach ludzie marzną, ile muszą. Mokną, ile muszą. A potem docierają do Lampedusy i przechodzą proces kwalifikacji.
Jak ona przebiega?
- Zgodnie z prawem jest tak, że zanim uchodźcy będą mogli zejść na pomost, lekarz musi ocenić ich stan zdrowia. Pietro wchodzi na pokład, przygląda się, czy nikt nie ma symptomów chorów zakaźnych. Niektórzy zarzucają mu, że dokonuje zbyt pobieżnych diagnoz, ale on wie, że bada ludzi, którzy płynęli 3-4 dni i w tym czasie nie pili, nie załatwiali potrzeb fizjologicznych. To dlatego - z szacunku dla ich umęczenia - nie przedłuża badań.
Gdzie trafiają ci, którzy pomyślnie przejdą kwalifikację?
- Do obozu lub poliambulatorum na wyspie. Albo, jeśli wymagają specjalistycznej pomocy, do szpitali na Sycylii.
Bartolo skomentował działania przemytników słowami: "Wydajemy górę pieniędzy: 35 na okręty wojskowe, helikoptery, lekarzy, policję. Ile milionów idzie na to wszystko? A ci biedacy i tak wciąż cierpią, wciąż giną. Powiedzmy im: po co masz płacić tym, którzy nie gwarantują ci bezpieczeństwa? Zapłać nam, my przewieziemy cię bezpiecznie i komfortowo. Zarobilibyśmy krocie!". Czy te słowa są wynikiem zmęczenia brakiem reakcji ze strony rządów?
- Ten postulat, oczywiście prowokacyjny, wynika nie tyle ze zmęczenia, ile z desperacji lub poczucia, że Europa nadal nie dostrzega problemów Lampedusy i uchodźców. To, że w ogóle zgodził się ze mną porozmawiać, wynika stąd, że on ma wciąż nadzieję, szlachetną w swoim założeniu, że kiedy Europejczycy dowiedzą się o tragedii, która rozgrywa się nieustannie na Morzu Śródziemnym, zareagują. On naprawę wierzy, że jesteśmy tutaj tak nieczuli i zobojętniali tylko dlatego, że jeszcze nie znamy tych opowieści, że nie potrafimy uwierzyć w to, że to wszystko dzieje się naprawdę.
- Pietro przyjął na Lampedusę już ponad 300 tys. osób. Wie, przed czym uciekają. Przed wojną, przed prześladowaniami, przed biedą.
Tych, którzy uciekają przed biedą, Europa chce teraz odsyłać w pierwszej kolejności.
- To prawda, coraz więcej polityków zgadza się z tym, że należy przyjmować tylko uchodźców politycznych. Pozostałych - odsyłać. Dziwi mnie to, bo, odkąd pamiętam, o wielu obszarach Afryki mówi się, i słusznie, jako o obszarze dotkniętym "śmiertelną" biedą. Przez wiele lat pokazywano nam, jak po ustach umierających dzieci chodzą muchy, a ludzie wyglądają jak szkielety obciągnięte skórą. To włąśnie są emigranci ekonomiczni. I co? I teraz ta ich nędza okazuje się nieistotnym motywem uchodźstwa?
- Kiedy imigranci zaczęli przybywać do Europy, nagle to, co budziło w nas współczucie, oczywiście bez specjalnej reakcji i realnej pomocy, zaczęło nas drażnić. Okazało się, że ucieczka przed śmiercią z głodu to "emigracja ekonomiczna". Wielu ludzi mówi, że tym uchodźcom pomoc się nie należy. Bo zabiorą nam pracę. Bo przeniosą na nas egzotyczne choroby.
W połowie października Pietro Bartolo był w Krakowie. Został laureatem 12. edycji Polskiej Nagrody im. Sérgio Vieira de Mello w kategorii "osoba". Czy wiedział, że w Polsce wielu ludzi, wielu polityków, nie chce pomagać uchodźcom? Że to u nas mówi się u nas o możliwościach "zarażenia się" egzotycznymi chorobami?
- Pietro nie zdawał sobie do końca sprawy z tego, jakie u nas panują nastroje. Podczas pobytu w Krakowie był wzruszony tym, że na spotkaniu pojawiło się wielu ludzi, że z uwagą go słuchali. Mówił mi potem: "Kraków jest z Lampedusą, tu ludzie myślą tak samo, jak my". Nie miałem serca odzierać go z tych złudzeń. Tym bardziej, że takie wsparcie było mu bardzo potrzebne. Informacja o tym, że w Polsce silna jest ksenofobia, że ludzie nie chcą imigrantów, i tak nie wpłynęłaby na jakość jego pracy.
- Zapytałem go tylko o to, czy choroby zakaźne mogą nam rzeczywiście zagrażać. Powiedział, że od 25 lat pracuje na wyspie i nigdy nie spotkał się z niebezpieczeństwami, o których wygadywali polscy politycy. Pietro mówi, że trudy podróży są tak wielkie, że do Europy przybywają tylko najzdrowsi i najsilniejsi ludzie. Inni nie przetrwali. To powinna być wskazówka dla tych, którzy podejrzliwie zauważają, że wśród uchodźców widzą tak wielu młodych mężczyzn. Że oni powinni walczyć. A może nie chcą? Może chcą dotrzeć gdzieś, gdzie są bezpieczni i ściągnąć tutaj, być może w bardziej ludzkie warunki, swoich bliskich?
Czy Pietro potrafi zrozumieć nieufność Europejczyków w stosunku do uchodźców?
- Na Lampedusie ta nieufność jest odbierana jako niewiedza. Pietro uważa, że niechęć Europy wynika z tego, że niektóre media i politycy plotą bzdury o uchodźcach i zagrożeniach, jakie niesie ze sobą przyjmowanie uchodźców. Ja sądzę, że do nas dociera wiele wiarygodnych opowieści, ale problem leży gdzie indziej. Że ta niechęć do innego jest w nas. W naszym społeczeństwie, które nadal definiuje się jako chrześcijańskie. Lubimy odnosić się do słów papieża, lubimy cytować te fragmenty Ewangelii, które akurat są dla nas użyteczne.
- A co ze słowami Jezusa? Choćby tymi: "Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili"? lub tymi: "Bo byłem głodny, i daliście mi jeść; byłem spragniony, i daliście mi pić"?
- Od dwóch tysięcy lat wierzymy podobno, że należy widzieć Chrystusa w drugim człowieku. I im bardziej ten człowiek jest wynędzniały, wymizerniały, upokorzony - tym bardziej jest podobny do Chrystusa. Ale okazuje się, że w praktyce ta nauka bierze teraz w łeb. Jesteśmy chrześcijanami, którzy, przynajmniej w pewnym stopniu, nie chcą żyć po chrześcijańsku. Polscy katolicy bardzo surowo odmawiają pomocy. Myślę, że to próba, która pokazuje, kim tak naprawdę jesteśmy.
- Tymczasem ksiądz, którego spotkałem na Lampedusie, powiedział mi, że kryzys imigracyjny można traktować jako dobrą szkołę walki z ksenofobią i rasizmem. Bo kiedy widzisz tonącą kobietę, której kurczowo trzyma się małe dziecko, przestajesz widzieć kolor skóry.
W Polsce też znaleźliby się księża, choćby ks. Kaczkowski, którzy przypominali, w kontekście uchodźców, o powinnościach chrześcijan. Ale faktycznie - tych głosów było mniej.
- Głosy, które grzmią o zakazie aborcji, zakazie In vitro, potępiają związki partnerskie - mam wrażenie, że od pewnego czasu w Kościele w Polsce to je słychać teraz najgłośniej. Myślę, że bardzo niewiele osób stać na to, żeby zweryfikować swój system wartości i spojrzeć, czy zgadza się z zasadami, które wyznacza wyznawana religia. Dla wielu ludzi Kościoła mogłaby to być zdrada. Dla mnie szansa na powrót do tego, co nas wszystkich łączy. Moglibyśmy wtedy zobaczyć, co z tradycji chrześcijańskiej jeszcze w nas zostało. Tamte sprawy - in vitro, związki partnerskie, są prywatne. Wspólne są te, kiedy od naszych decyzji zależy życia tysięcy ludzi.
My rozmawiamy i zastanawiamy się, czy powinniśmy pomagać, a mieszkańcy Lampedusy pomagają. Zostali za to zgłoszeni, jako zbiorowość, do Pokojowej Nagrody Nobla.
- Tak, chociaż mieli wiele powodów, by czuć niechęć do uchodźców. Dawniej mieszkańcy Lampedusy utrzymywali się z rybołówstwa, później świat odkrył ich piękne plaże, więc postawili na turystykę. I nagle zaczęli tam przypływać uchodźcy. Opinia o wyspie zmieniła się błyskawicznie - z turystycznego raju Lampedusa stała się piekłem, z setkami trupów składanych na pomoście portu. Tych trupów już nie widać, udało się zorganizować sprawny system przyjmowania uchodźców. Uchodźcy najczęściej dowożeni są nocą. Mieszkańcy mówią, że tak właśnie powinno być. Pomagamy, ale chcemy mieć też normalne życie. Tam, na tej niewielkiej wyspie, która ma 6 tys. mieszkańców, to się udaje. U nas by nie mogło?
Jarosław Mikołajewski jest poetą, eseistą, tłumaczem, publicystą "Gazety Wyborczej".