W 1992 skończył szkołę i otrzymał dyplom. Hydraulika. Trzy lata później zajął drugie miejsce na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie, zwyciężył na Festiwalu Artystycznym Młodzieży Akademickiej (FAMA) w Świnoujściu i rozpoczął karierę - "barowego grajka". Do 2008 roku wydawał płyty (w sumie ukazały się cztery), koncertował i pił. W Wielkanoc 2008 roku próbował odebrać sobie życie. Przeżył. Wrócił płytą "Jeszcze raz", niedawno wydał "Moje Fado". W planach ma nagranie płyty-hołdu "Kobiety", dalsze koncertowanie i stworzenie miejsca, które może nazwać "domem". Przed państwem - Marek Dyjak. Katarzyna Pruszkowska: W artykule Joanny Rachoń, traktującym o panu, padło zdanie "Kto wychodził z nałogu, wie, że nie zmieniać nic to wbrew regułom. Że wychodzi się łatwiej, zmieniając wszystko: otoczenie, zajęcie, przyzwyczajenia, kolegów". Zmienił pan? Ma pan do kogo w Krakowie, ale nie tylko, wracać? Marek Dyjak: - Na terapiach uczą, żeby zerwać ze środowiskiem, ale ja nie umiałem, przecież żyję w barach. Kradnę rytuały, nieraz stawiam kumplom wódkę, żeby się nie czuć taki wyizolowany. Tak, straciłem dużo ludzi, przyjaciół. Ale też i zyskałem. Ja mam bardzo wielu przyjaciół tutaj w Krakowie. Kraków jest miastem bardzo w swojej serdeczności pojemnym. Tu został mój świat. Przeżyłem tu naprawdę bardzo piękne chwile. Jezus Maria, jaki ja byłem tutaj nygus, Kraków mnie otoczył matczyną opieką. Miałem tu dużo poetyckich, krakowskich momentów. Dużo się działo, też w życiu prywatnym. Pod piosenką "Jej portret", zamieszczoną w Internecie, znalazłam taki komentarz: "Myślę, że jak on jest knajpianym piosenkarzem ( jak sam o sobie mówi ) to wszyscy inni nasi piosenkarze stoją na zewnątrz tej knajpy i z nosem w szybie podsłuchują jak on śpiewa sercem". Zgadza się pan? - Ja śpiewam sercem, bo zawsze miałem problemy ze skupieniem się. Nie robię prób, śpiewam tylko te piosenki, które kocham. O tym, co czuję, o tym, co wydarzyło się naprawdę, mimo, że teksty napisali moi koledzy. Nie oddzielam siebie od publiczności, jestem jednym z tych chłopaków, którzy śpiewają prosto w oczy. Śpiewam przecież dorosłym ludziom, ich nie da się okłamać. Ludzie wiedzą to i wierzą mi. Teksty pisze panu m.in. Jacek Bieleński, nazywany Tomem Waitsem Łodzi. Pana także porównuje się do tego artysty... - Jacek Bieleński to mój serdeczny przyjaciel. Ja nie jestem żaden Waits. To jest laluś, laleczka, kukiełka, która sypie sobie na łeb konfetti. Ja nie jestem taki skupiony, nawet nie wiem, co zagram dzisiejszego wieczora. Śpiewam teksty ludzi, którym ufam. Takie, które opowiadają prawdziwą historię. Taką, która mnie dotyczy, która może dotyczyć publiczności. Bo wtedy różnica między mną a słuchającymi znika. W innej rozmowie (z Adą Romanowską) powiedział pan, że pańskie "opowieści będą zawsze alkoholowe". Nie zmienił pan po latach zdania? - Widzi pani, ja długo w życiu piłem. Już nie piję, ale to moja przeszłość, moje doświadczenie. Więc moje piosenki będą tego dotyczyły. Chociaż nie, może nie picia. Ale miłości. Miłości nie do końca szczęśliwej i zabarwionej wódką. Nie wyobrażam sobie, żebym śpiewał wesołe piosenki i latał ubrany na różowo. Ja wiem zresztą, że będę pijakiem do końca życia. O czym mam więc śpiewać, z takimi doświadczeniami, z taką gębą? - Ja nie miałem łatwego życia, ale to na własne życzenie. Publiczność to wie. Wie, że śpiewam o miłości, o tęsknocie, która jest z tą miłością związana. Publiczność mam dobrą, dojrzałą, niezwykle rozumną i czułą. Oni traktują mnie jak przyjaciela, nie jak artystę. Zresztą, ja nie lubię tego słowa. Ja żalę się publiczności jak chłopiec dobrej matce. Nie jestem artystą, wokalistą, ale śpiewakiem. Opowiadam historie. Joanna Podgórska napisała o panu: "Gdy ktoś w czasie koncertu źle się zachowywał, odkładał gitarę i wyprowadzał gościa za ucho: nie podoba się, to wypierdalać, dzisiaj bar jest mój". Teraz podczas koncertów jest pan spokojniejszy? - To chodziło o to, że wdawałem się w bijatyki podczas grania. Ale to zdarzało się akurat sporadycznie, chociaż wiele razy robiłem z siebie idiotę pod wpływem alkoholu. Ja mam taką gębę, że wielu próbowało dopasować swoją pięść do mojej twarzy. Może to nawet barwnie wygląda, ale jak się dorosły facet z drugim bije to dla mnie to żenujące. Ja się takich rzeczy wstydzę. Choć, nie ukrywam, czasem mam chęć, pięść się zaciska jeszcze. Ale chowam do kieszeni, rozprostowuję i idę na spacer. Czym jest dla pana muzyka? - Muzyka jest dziś dla mnie tym, czym była wódka. Kiedyś myślałem, że alkohol daje mi ukojenie, ale to tylko dlatego, że nie zdawałem sobie sprawy z jednej rzeczy. A mianowicie z tego, że przez te wszystkie, przepraszam za wyrażenie, chujowe lata, przechodziłem te moje obozy koncentracyjne zwane szpitalami i oddziałami zamkniętymi tylko dzięki muzyce. Że wszystko, co w życiu dostałem, wszystko, co było dodane do tej lepszej strony życia - było związane właśnie z muzyką. To była jedyna rzecz, której się nie bałem, niczego nie przekłamałem, nie zawaliłem. Muzyka zawsze była czysta, nakazywała się zmieniać na lepsze. - Oczywiście nadal mam momenty, że się zachowuję jak baran, ale zawsze potem mam żal do siebie, że już tyle żyję, a jeszcze się nie nauczyłem, że czegoś robić nie warto. Ale to nic, podnoszę się i pcham tę swoją gnojną kulkę zwaną życiem. Jestem trochę jak Prometeusz, a trochę jak Syzyf. Kolejny cytat, tym razem zamieszczony pod piosenką "Na klęczkach": "Jak na razie Marek podniósł się. Moim zdaniem podniósł się w wielkim stylu. To facet, który nie boi się przyznać, że boi się jutra... Nie boi się walczyć z tym jutrem (...)". Boi się pan? - Pewnie, często się boję. Pani się nie boi? Ja nie jestem starym facetem, ale już sobie dałem nieźle popalić. Teraźniejszość, dzień dzisiejszy - to jakoś się dzieje. Ale przyszłość, jutro - nie jest dla mnie łatwe, jest powodem do strachu, jakiejś obawy. Już mi nawet nie chodzi o siebie, bo ja już udowodniłem, że mogę z siebie zrezygnować. Ale kiedy przestałem pić, zacząłem zauważać, że pełno jest na świecie dobrych ludzi, dobrych sytuacji. I ja, podglądając takie życie, pomyślałem, że chciałabym takie dobro w sobie zagospodarować. No i właśnie o to dobro się boję. - Powiem tak: wzorów nie mam, nigdy nie miałem. Ale takim przykładem kogoś, kto sobie poradził, mimo, że każdy kolejny dzień był ciężki, jest moja matka. Ona jest dla mnie święta. Podobnie jak moja córka, ma 12 lat, 1 marca będzie obchodziła urodziny. Życie się potoczyło nie tak, jak trzeba i dziś nie mam z nią kontaktu. Ale mam ją w sercu i myślę o niej każdego dnia. Więc ja chciałbym przeżyć w życiu chociaż jednej dzień tak dobrze, jak przeżywają moja matka i moja córka. Nie powiedziałem, córka jest bardzo dobrą pianistką, mimo młodego wieku. - Wiodę taki żywot księdza Robaka trochę, tak się potoczyło. Nie udało mi się utrzymać drugiego małżeństwa. Żona wybudowała dom, stworzyła piękny świat. Ale ja jestem stworzony z wiatru, żyłem, żyłem, ale potem poszedłem. Zresztą, ja nigdy nie miałem domu, jak długo żyłem, niczego stałego. Ale chyba już czas najwyższy, żebym swój dom, nawet mały, taki, żebym tylko ja się w nim mieścił, miał. Tam nad rzeką, gdzie mieszkam - możliwe, że ten mój dom będzie już tam. Na razie jeżdżę z pieśnią po kraju i próbuję się wydźwignąć. Umie pan, kiedy trzeba, powiedzieć "przepraszam"? - Pewnie, że tak. Proszę pani, ja mówię non stop "przepraszam", ja już się składam z tego słowa. Dopiero teraz, od czasu płyty "Ostatnia" zacząłem oswajać się ze słowami "wybacz", "przepraszam", "proszę". Ja w zasadzie spotkałem w życiu ludzi dobrych, bo moje śpiewanie takich do mnie przyciąga. Może nawet ja takich grzechów strasznych w moim życiu nie popełniałem, nie raniłem ludzi, bo tak sobie zaplanowałem. Ale grzechy zaniedbania, grzech złego wyboru, złej decyzji - to tak. Pańska kariera rozpoczęła się w 1995 roku... Ale jaka to kariera? Może przygoda? Albo może Iliada? Może pani tak zatytułować tekst: "Iliada Dyjaka". ... jakie są teraz pańskie dalsze plany? - Pochwalę się, że knuję kolejny projekt. Roboczy tytuł to "Kobiety" lub "Piękne kobiety", producentem jest Arkadiusz Stolarski. Będę śpiewał utwory 12 pięknych polskich wokalistek. Chciałbym zaprosić do współpracy Edytę Bartosiewicz, Kayah, Hankę Banaszak, Kasię Groniec. Poprosić o jedną z ich pieśni i wykonać ją w towarzystwie zespołu jazzowego. To ma być wyraz hołdu, szacunku dla kobiet w ogóle. Być może zaczniemy nagrywać już w kwietniu, tymczasem razem z producentem będziemy pukali do drzwi każdej z pań i prosili. - Prócz tego dostałem tydzień temu pieśni od Grabarza, twórczość, w której już się zakochałem. Podesłał mi list pisany w części ręcznie, więc specjalnie kupiłem sobie wiecznie pióro, żeby mu pięknie napisać, ładnie podziękować. Tak więc - pracuję nad "Kobietami", ale nadal gram. Taki rodzaj grania, ze sporą dozą improwizacji, jest dla mnie najwrażliwszy. Cytat w leadzie pochodzi z biografii artysty zamieszczonej na jego stronie internetowej.