Katarzyna Pruszkowska: W książce "Anioły jedzą trzy razy dziennie. 147 dni w psychiatryku" opisuje pani pobyt w klinice stresu bojowego, gdzie brała pani udział w terapii grupowej. Nie łatwiej byłoby omówić swoje problemy sam na sam z terapeutą? Grażyna Jagielska: - Z jednej strony terapia w grupie na pewno jest trudniejsza niż indywidualna. Trudniejsze jest mówienie o najintymniejszych sprawach, całkowite odsłanianie się przed kilkunastoma, początkowo obcymi, osobami. Ale to ma swoje ogromne zalety. Grupa potrafi udzielić ogromnego wsparcia wszystkim swoim członkom, zaakceptować każdego, niezależnie od tego, z jakim problemem trafił na oddział. A akceptacja i poczucie zrozumienia sprawiają, że ludzie chętniej się otwierają. Słuchamy o problemach innych i myślimy "oni mają gorzej"? - Raczej "oni mają podobnie". Terapeuci po każdym życiorysie (każdy uczestnik terapii musi napisać swój szczery życiorys i odczytać go grupie - przyp. red.) zachęcali pacjentów do tego, żeby odnajdywali własne historie w tych, które przed chwilą usłyszeli. Wysłuchiwanie tych opowieści sprawia, że nabiera się dystansu do własnych problemów. Oczywiście one nie znikają, ale my zaczynamy je trochę inaczej postrzegać. Nie są już takie ogromne. Świadomość tego, że jestem w grupie osób, które także cierpią i także mają problemy bardzo mi pomagała. Powiedziała pani, że grupa może zaakceptować każdego. Taka akceptacja ze strony obcych ludzi jest ważna? - Tak. Proszę sobie wyobrazić, że ktoś mówi głośno o wszystkim, co go spotkało złego, albo o tym, co złego sam zrobił. A grupa go akceptuje takim, jakim jest, rozumie i wspiera. To daje ogromne poczucie bezpieczeństwa. Terapeuta nie okazuje akceptacji, jego rola to słuchanie i umiejętne zadawanie pytań - takich, które uświadomią pacjentowi, jaki błąd popełnia w swoim myśleniu czy zachowaniu. Za to grupa - grupa może wszystko. Płakać, śmiać się, nakrzyczeć, udzielić wsparcia. Ja miałam obydwie terapie - i grupową na oddziale, i indywidualną. Obie miały swoje zalety, ale myślę, że lepiej pamiętam to, co przeżyłam w grupie. Poza tym spędziłam w klinice sporo czasu i inni pacjenci szybko przestali być dla mnie obcy. Pani grupa nie zaakceptowała jednej z opisywanych postaci - pani Stasi, która nie potrafiła szczerze opowiedzieć życiorysu. To prawdziwa postać? Dlaczego została odrzucona? - Tak, to prawdziwa postać. Grupa ma jedną zasadę: w kręgu można powiedzieć wszystko, ale trzeba być szczerym. Nie wolno kłamać. Grupa instynktownie wykrywa każde kłamstwo, fałsz, a także autokreację. A to dlatego, że to godzi w jej interesy. Założenie terapii jest takie, że mamy poznać samych siebie i dzięki temu zmienić nasze zachowania. Ale jeżeli zaczniemy się oszukiwać i wycofywać, nic takiego nie nastąpi. Stracą wszyscy - i osoba, która oszukuje, i ja, i reszta. Podczas mojej terapii były bardzo dobre okresy, kiedy wszyscy byli szczerzy, chcieli pracować. Chcieli pomagać innym - wtedy właśnie następował przełom za przełomem. Ale było i tak, że pojawiał się negatywny impuls - na przykład upór i kłamstwa pani Stasi, które na kilka tygodni zawieszały proces naszego zdrowienia. Siedzieliśmy bezczynnie, czuliśmy smutek, czasem gniew, agresję. Mieliśmy poczucie straty czasu. No bo jak to? Zaraz skończy się hospitalizacja, a my wyjdziemy tacy, jacy przyszliśmy. Nie zmienimy się, stracimy naszą szansę. To dlatego grupa tak precyzyjnie potrafi zidentyfikować "oszusta" i na niego zareagować. Czy "oszusta" można wyrzucić z grupy? - Nigdy nie słyszałam o tym, żeby kogoś wyrzucono. Kilka osób zostało cofniętych na oddział zamknięty, kilka wyszło ze szpitala na własną prośbę. Oczywiście, jeżeli ktoś nie chce uczestniczyć czynnie w zajęciach, to nie musi. Może siedzieć i nic nie mówić. Każdy, kto podejmuje taką decyzję, ponosi później jej skutki - przesiedział 24 tygodnie w psychiatryku i nie zyskał na tym nic. Grupa nie reaguje negatywnie na taką osobę. Chodzi tylko o to, żeby nie kłamać. - Żołnierze byli na to szczególnie wyczuleni, bo zwykle nie był to ich pierwszy pobyt w klinice. Wiedzieli, że wystarczy jedna osoba, która uważa, że nie ma problemów i nawet nie próbuje być szczera, żeby im zniszczyć całą hospitalizację. A zdecydowanie się na terapię wcale nie jest łatwe - na 24 tygodnie, prawie pół roku, opuszcza się dom, rodzinę - często po raz kolejny, bo najpierw są misje, potem pobyty w klinice. Zostawia się bliskich, którzy muszą sobie radzić sami. Więc żołnierzom zależy, żeby jak najwięcej na tym zyskać, nie tracić ani minuty, nie siedzieć bez sensu. Jeżeli oni mają trudności podczas terapii, to są trudności wynikające z ich stanu chorobowego. Ale starają się je pokonać najlepiej jak umieją. W pani grupie byli żołnierze i cywile. Ich problemy były podobne? - To jest klinika, która zajmuje się leczeniem stanów lękowych i może się tam zgłosić każdy, kto zdradza symptomy utrwalonego lęku lub lęku wywołanego jakimś traumatycznym zdarzeniem. Leczenie przebiega tak samo. Obojętnie czy to żołnierz, weteran, 70-letnia pani Stasia, która sama nie wie czego się boi i nigdy się nie dowiedziała, czy ludzie tacy jak ja. Były tam osoby współuzależnione, ofiary przemocy domowej, ludzie, którzy utracili sens pracy i pewnego dnia postanowili, że więcej do niej nie pójdą. Jak Julia, która pod wpływem stresu obcięła sobie ucho? - Na przykład. Było też sporo ludzi, którzy utracili bliskich po wielu latach życia razem. W klinice mogą leczyć się wszyscy, którzy nie są w stanie samodzielnie funkcjonować we współczesnym świecie. W klinice stresu bojowego odbywa się terapia poznawczo-behawioralna. Ta terapia polega na pracy nad sobą: trzeba dotrzeć do źródła problemu, przeważnie lęku, i oswoić go. A później zmienić swoje zachowanie. To jest naprawdę ciężka praca, dla cywilów szczególnie. Dlaczego? - Bo weterani, żołnierze, na ogół wiedzą, co powoduje ich stan, nawet jeśli nie mogą o tym mówić. Byli na wojnie, przeżyli lub widzieli coś, co spowodowało traumę. A cywile często nie wiedzą co im jest. Mówią, że "coś". Że są nieszczęśliwi, nie radzą sobie w życiu, źle funkcjonują na co dzień. Ale od takiego stwierdzenia do dokopania się do tego, co jest faktycznie problemem, a co mogło się zdarzyć 20 lat temu mija sporo czasu. - Kiedy szłam do kliniki i usłyszałam, że terapia trwa trzy godziny dziennie, myślałam "za mało, za krótko". Ale potem zrozumiałam, że po trzech godzinach następuje całkowite wyczerpanie, również fizyczne. Bo porusza się tematy bolesne, które potem zostają w głowie, które trzeba przemyśleć. Z pani książki wynika, że żołnierze trzymali się razem, nie dopuszczali do swojego grona cywili. - Rzeczywiście, żołnierze stanowią dosyć zamkniętą grupę i bronią swoich granic. Myślę, że to dlatego, że bardzo boją się obojętności i niezrozumienia ze strony innych ludzi. Chcą bardzo utrzymać ten dystans. Czy to, że pani wiedziała o wojnie więcej niż przeciętni cywile, sprawiło, że żołnierze szybciej panią zaakceptowali? - Być może. Ja też przechodziłam okres otwierania się, wtedy mówi się więcej o sobie i oni moją historię stopniowo poznawali. Może rzeczywiście tak było, że moje wojenne historie pomogły nam znaleźć wspólny język? Z czasem stali się bardzo bliskimi mi ludźmi, przyjaciółmi. Skoro żołnierze niechętnie integrują się z cywilami może powinni odbywać takie terapie we własnym gronie? - Między innymi chodzi o to, żeby nauczyli się znowu funkcjonować w "cywilnym" świecie. Weterani między sobą dobrze się rozumieją, może nawet jest to część problemu - rozumieją się lepiej z kolegami z misji niż z żonami, dziewczynami, kolegami z cywila. To zresztą działa w dwie strony, cywile też nie zawsze potrafią zrozumieć tych, którzy wrócili z wojny. Jak żołnierz, który mówił, że jego żona chce "by było jak dawniej", a on nie umiał powiedzieć jej, że to niemożliwe? - Weterani wracający z misji to młodzi ludzie, mają po 30-35 lat. Przecież oni wracają do życia w cywilu i muszą je jakoś ułożyć. Muszą na nowo poukładać swoje relacje z rodzinami, trochę dostosować się do życia w cywilu. To nie jest wcale takie łatwe, kiedy przeżyło się to, co oni i widziało to, co oni widzieli. Dlatego często wracają do klinki po raz kolejny. Pani wróciła? - Byłam na dwóch tzw. turnusach, łącznie spędziłam w klinice 20 tygodni, a później przez 8 miesięcy chodziłam na terapię indywidualną. 20 tygodni to sporo czasu. Jak czuła się pani po wyjściu? - Na początku czułam się zagubiona, przez ten czas klinika była jakby moim "domem". Było mi żal, bo ci ludzie stali się moimi przyjaciółmi, a zdawałam sobie sprawę, że stracę z nimi kontakt. Choćby dlatego, że byliśmy z różnych rejonów kraju. Z nikim nie udało się utrzymać kontaktu? - Są osoby, z którymi utrzymuję kontakt, sporadyczny, ale jednak jest. Piszemy do siebie maile. Ale nie wiem jak potoczyły się dalsze losy innych - Julii, Karoliny. Tego też bardzo żałuję - że nie wiem, jak sobie radzą. Nie wiem i pewnie się nie dowiem. A co zmieniło się w pani życiu po zakończeniu terapii? - Wiele rzeczy. Po raz pierwszy od kilku lat mogę sama pójść na zakupy do supermarketu, jeździć spokojnie samochodem, nie wpadam w panikę w tłumie. Żyje mi się lepiej, przede wszystkim spokojniej. Nie złoszczę się tak często, nie narzekam. Kiedyś zrobienie obiadu było dla mnie problemem, zbierałam się do tego godzinami, a teraz po prostu go robię. Ten pobyt wiele mi dał, były trudne momenty, ale było warto. Zaczęła pani pisać książkę, żeby zapamiętać pobyt? Pisała pani jeszcze w klinice? - Nie, nie, na oddziale nie wolno pracować. Ale czasem robiłam notatki, to był mój sposób na radzenie sobie z życiorysami. Słuchanie ich było bardzo trudne, po nich następował moment wstrząsu i dla mnie ratunkiem było pisanie. Poza tym zależało mi, żeby zapamiętać te historie. Bałam się, że kiedy usłyszę ich za dużo, zleją mi się, pomieszają. - Książkę zaczęłam pisać miesiąc po wyjściu z kliniki. A jeśli chodzi o pierwsze pytanie - myślę, że kierowała mną chęć powrotu do tamtej atmosfery, tęsknota za tym bezwarunkowym wsparciem. To coś, czego nie doświadcza się na co dzień, a co sprawia, że życie staje się znacznie pełniejsze.