Kibuce, czyli izraelskie gospodarstwa rolne, w których wszystko jest wspólne, i których mieszańcy nie posiadają prywatnego majątku, zaczęły powstawać na początku XX wieku (pierwszy kibuc założono w 1910 roku niedaleko Jeziora Tyberiadzkiego). Życie w kibucach zawsze koncentrowało się wokół pracy: pracowali wszyscy, niezależnie od płci i wieku (dzieci, które skończyły 12 lat wykonywały te same prace, co dorośli, mogły jednak pracować krócej). Założyciele byli zdania, że nie ma istotnych różnic między kobietami i mężczyznami, opowiadali się za całkowitą równością płci. Aby umożliwić kobietom szybki powrót do pracy po porodzie, opiekę nad dziećmi przejmowały - czynne całą dobę przez siedem dni w tygodniu - żłobki. W jednym z takich kibuców urodziła się i wychowała 53-letnia Jael Neeman, która w książce "Byliśmy przyszłością" opisała swoje dzieciństwo i młodość.Katarzyna Pruszkowska: W kibucach matki oddawały dzieci do żłobków zaraz po porodzie - dzieci spędzały tam także noce. Rodzice mogli być z dziećmi półtorej godziny dziennie - od 17.50 do 19.20. Czy rodzicom łatwo przychodziło oddanie dzieci pod opiekę? Jael Neeman: - Nie. To był jeden z podstawowych problemów, który ostatecznie przyczynił się do rozpadu wielu kibuców. Kobiety rzeczywiście przekazywały swoje dzieci na wychowanie, ale wtedy podkreślano zalety takiego rozwiązania: wprowadzało praktyczne równouprawnienie i pozwalało kobietom pracować dokładnie tak, jak mężczyznom: tak samo długo i na tych samych zasadach. - Ludzie, którzy tworzyli kibuce, przyjechali z miast, ale nie chcieli już żyć przeszłością. Chcieli wychowywać "nowego człowieka", dlatego za wszelką cenę chcieli zburzyć model rodziny "burżuazyjnej", w której dzieci należą do rodziców i zastąpić go modelem rodzicielstwa kolektywnego: wszyscy dorośli mieszkańcy mieli być matkami i ojcami dla wszystkich dzieci. To wszystko dość sprawnie działało w pierwszym, może drugim pokoleniu. Ale w trzecim - ludzi urodzonych w kibucach - już nie. Coś się zmieniło, matki nie chciały wysyłać swoich dzieci do żłobków, przedszkoli, szkół. Same chciały zajmować się wychowaniem. - Mimo prób tworzenia tego "nowego człowieka", natura i tak wygrywała. My byliśmy wcześnie zabierani od rodziców, wychowywani w grupach (grupa autorki nazywała się "Narcyzy", liczyła 8 dziewczynek i 8 chłopców - przyp. red.), zmieniano nam opiekunki. Rodziców, jak pani wspomniała, widywaliśmy codziennie, ale na krótko. Mimo to byliśmy do nich podobni. Nie mówię o podobieństwie fizycznym, ale o charakterach. O usposobieniu, pasjach, talentach. Z książki wynika, że z dziećmi pracowały przede wszystkim kobiety, mężczyźni mieli dyżury tylko w soboty. Więc kobiety oddawały swoje dzieci na wychowanie po to, żeby móc opiekować się innymi dziećmi? - Rzeczywiście, sytuacja była absurdalna, ma pani rację. Powiedziała pani o "nowym człowieku". Jaki miał być? - Założyciele pochodzili głównie z rodzin mieszczańskich, religijnych czasem ultrareligijnych. Od zawsze mieszkali między gojami (nie-Żydami - przyp. red.), byli więc zastraszeni, przygaszeni. Dla swoich dzieci - "nowych ludzi" - chcieli czegoś zupełnie innego. Pracowali na roli, w stałym kontakcie z naturą: lasami, polami. Odrzucili handel. Oddali dzieci pod opiekę. Po co to wszystko? - Dzieci wychowywane na łonie przyrody, bez rodziców, miały być odważne, silne, pewne siebie, pewne swoich decyzji. Chodziło o ludzi, którzy byliby sprawiedliwi, dzielili się z innymi, nie wykorzystywali innych. Oczywiście, wynik tej próby, tego eksperymentu nie był pozytywny. Proszę jednak pamiętać, że to nie było tak, że mieszkańcy kibuców najpierw opracowali teoretyczne zasady życia, a potem, krok po kroku, je wdrażali. Nie. Oni od początku łączyli teorię z praktyką, więc popełniali błędy. Powiedziała pani, że do upadku kibuców przyczyniła się m.in. konieczność oddawania dzieci na wychowanie. Czy były jakieś inne powody? - Oczywiście. Życie w kibucu, chociaż dobrowolne, było ciężkie: sprowadzało się do nieustannej pracy. W kibucach nie było życia towarzyskiego, zabaw, klubów, kawiarni. Nie było niczego atrakcyjnego dla młodych ludzi. Tak jak powiedziałam: ideologia stworzenia "nowego człowieka" i budowy "nowego państwa" była silna w pierwszym i drugim pokoleniu. Potem słabła. - Kibuce oferowały niemal wyłącznie pracę, pracę i pracę, a życie w miastach było lżejsze, przyjemniejsze, ciekawsze. W trzecim pokoleniu zaczęliśmy od nich odchodzić, niemal 50 proc. młodych decydowało się na opuszczenie kibucu. Niektórzy chcieli się bawić, inni, szczególnie bardzo zdolni, studiować, rozwijać się. - Chciałabym jeszcze raz podkreślić, że życie w kibucu było dobrowolne. Myśmy byli wolni, nasi rodzice też. Każdy samodzielnie podejmował decyzję o tym czy odejść, czy zostać. Wiem, że Polakom kibuce kojarzą się z PGR-ami. Nic podobnego, my chcieliśmy pracować, praca stanowiła dla nas największą wartość. Móc pracować - to było szczęście, nie obowiązek, ale przywilej. W pani książce przeczytałam, że dzieci zaczynały pracować wcześnie - już jako kilkulatki. Czy była to ciężka praca? - Praca była ważna. Myśmy o tym nie myśleli jako o przykrym obowiązku, czymś, co trzeba zrobić, żeby móc odpocząć. Przeciwnie! My chcieliśmy. To była część życia, także życia dzieci. Pracowaliśmy do drugiej klasy, więc nie byliśmy już tacy mali. Mieliśmy swoje pole, swoją "farmę" - a na niej własne zwierzęta. Potem, w wieku 12-13 lat, młodzież wykonywała już te same prace co dorośli, ale pracowaliśmy krócej. Proszę pamiętać: chcieliśmy. O życiu i pracy w kibucu mówi pani wiele dobrego. A jednak w książce znalazły się wzmianki o dzieciach i nastolatkach, które nie mogły się przystosować, które potrzebowały pomocy psychologicznej... - To smutna sprawa. Większość z nas się przystosowała i wiodła tam spokojne życie. Ale zdarzały się dzieci, którym było trudniej. Gorzej się czuły. Takie dzieci były wysyłane do specjalnych ośrodków - to nie było domy poprawcze, jakieś instytuty lecznicze. Po prostu internaty z klasami dla dzieci, którym trzeba było poświęcić więcej uwagi. Mam już pewne pojęcie o tym, jak wyglądały relacje dzieci z rodzicami. A jak wyglądały relacje między dziećmi? - Może to panią zaskoczy, ale dzieci z tych samych grup - które od dzieciństwa wychowywane były razem, były dla siebie jak rodzeni bracia i rodzone siostry. Nie było między nimi nigdy związków romantycznych, zakochiwania się, spotykania. Dokładnie tak, jakby dzieci - w moim przypadku cała szesnastka - miały tych samych rodziców. - A propos rodziców. Ich życie uczuciowe również było interesujące. Byli wolni od obowiązków rodzicielskich, dzieci nie nocowały w domu. Mieli więc sporo wolnego czasu i całkiem bogate życie towarzyskie. Proszę nie zrozumieć mnie źle - nie było wolnej miłości czy orgii, ale zdrady - tak. Zresztą nikt ich tak raczej nie nazywał, może raczej "połączeniami między parami". Oczywiście nie dysponuję statystykami, ale to się często, nawet bardzo często zdarzało. To było ogólnie przyjęte i nikt się z tym nie krył. Sytuacja zmieniła się w latach 90-tych, bo dzieci wróciły pod opiekę rodziców. A czy młodzi ludzie w kibucach również mogli sobie pozwolić na taką swobodę? - Tak, panowała rozwiązłość. Pani może się to słowo negatywnie kojarzyć, ale to raczej chodziło właśnie o taką swobodę, brak skrępowania. Rozdawano nam środki antykoncepcyjne, rozmawiano na lekcjach o seksie. Były też aborcje, moja mama była siostra przełożoną w szpitalu, kibuc załatwiał takie rzeczy. Takie sprawy nie były tematem tabu. Ale, jak powiedziałam wcześniej, myśmy nie łączyli się w pary w ramach swoich grup - między grupami czy kibucami tak, ale między sobą - nigdy. Wspomniane 50 proc. odejść to bardzo dużo. Jak kształtowały się relacje ludzi, który odchodzili, z ich rodzicami, którzy pozostawali w kibucach? - To niełatwe pytanie i skomplikowana sprawa. Te relacje zawsze były... trudne. W zasadzie kibucowi udało się zburzyć tradycyjną rodzinę. To była kompletnie nieudana próba udawania jednej wielkiej rodziny. Teraz nie mówię wyłącznie w swoim imieniu, ale także innych dzieci urodzonych w kibucach: my wracaliśmy do domów z okazji świąt, urodzin, rozmaitych okazji. Ale te wizyty były sztuczne, to wszystko było bardzo nieprawdziwe. Myśmy wracali, ale rzadko i tylko na chwilę. Myśmy się wstydzili. Czego? - Myśmy odeszli, zdezerterowali. Inni zostali, ciężko pracowali, a my wybraliśmy łatwiejsze, wygodniejsze życie. Dlatego, już po podjęciu decyzji o odejściu, przepracowała pani w kibucu jeszcze rok? W ramach zadośćuczynienia? - To był taki rok "sumienia": bo miał zmniejszyć nasze wyrzuty sumienia związane z odejściem. To było powszechnie przyjęte: tak, odejdziemy, ale ten rok jeszcze przepracujemy, dobrowolnie, na zasadzie wolontariatu. Bo to było dobrowolne: ten zapał i wiara w to, że naszą pracą możemy coś zmienić. Jak na wiadomość o odejściu zareagowali najbliżsi? - Ja zdecydowałam się odejść w 1980 roku. Mój brat - 10 lat wcześniej, w 1970. Kiedy on odchodził to było wielkie wydarzenie: problem, nóż wbity w plecy, dezercja. Cały kibuc dniami i nocami nie mówił o niczym innym. Ale później, kiedy ja odchodziłam, to było już zjawisko masowe, co druga osoba nie wracała już z wojska. To nie budziło już zdziwienia, więc rodzice przyjęli to ze zrozumieniem. Mieli czworo dzieci: dwoje odeszło, dwoje zostało. Pogodzili się z tym. Popierali nas wszystkich. - Zresztą, w latach 80. i 90. nasz kibuc przeżywał potężny kryzys, zaczął podupadać i ideologicznie, i ekonomicznie. Wcześniej rządziła lewica, która kibuce popierała. Potem prawica, która była im niechętna. Sytuacja była zła, bywało, że mieszkańcom kibuców groził głód. Teraz jest już lepiej, młodzi znowu chcą wracać. Rodzice przyjęli to ze zrozumieniem, ale pani miała opory przed powrotem, odwiedzinami. Dlaczego? - To nie było tak, że popierali wszyscy. Np. sekretarz kibucu wiele razy ze mną rozmawiał, obiecywał sfinansowanie studiów, co wcześniej było nie do pomyślenia. Prosił innych, by ze mną rozmawiali. Ale ja już zdecydowałam. A co do powrotów: to trudne. Oni przecież tam zostali, a ja odeszłam. Porzuciłam to wszystko.