Tadeusz po latach wrócił do Kościoła, założył rodzinę, ma kilkoro dzieci. Zdecydował się opowiedzieć o tym, co go spotkało, żeby "ludzie zrozumieli, jakie to niszczycielskie". - W zasadzie wszystkie ofiary, które publicznie upomniały się o zadośćuczynienie przed sądem, były piętnowane przez wiernych, przez społeczeństwo. A przecież nie są niczemu winne, gdy mówią o swojej krzywdzie. Albo kiedy oczekują czegoś od Kościoła. Myślę, że Kościół bezwzględnie powinien im to dać, nawet za cenę bankructwa - podkreśla. *** Justyna Kaczmarczyk, Interia: - Długo to trwało? Tadeusz: - W sumie przez dziesięć lat. Z różnym natężeniem. To był już pan dorosły, kiedy to się jeszcze działo? - Wydzwaniał, manipulował, szantażował. Po tylu latach byłem w strasznym stanie... Raz, że narkotyki, dwa - alkohol. W picie to on mnie wpędził. Upijał mnie, a potem gwałcił. Najstraszniejsza i najbardziej paraliżująca była myśl, że on komuś powie. Że moi znajomi, rodzina dowiedzą się, że ja z mężczyzną, i to z księdzem... Chciałem wtedy zrobić wszystko, żeby to nie wyszło na jaw. Poza tym miałem taką pogardę względem siebie, że obojętniałem. Ostatnia jego próba kontaktu ze mną była w 2000 roku, ale do spotkania nie doszło. Upiłem się wtedy z kolegą, zrobiliśmy awanturę w barze. Zatrzymała nas policja i nie pojechałem. To mnie uratowało. Ile czasu zajęło Kościołowi wyjaśnienie sprawy? - To wciąż trwa. 16 lat temu zgłosiłem swoją sprawę zgromadzeniu, do którego należy ksiądz, który wykorzystywał mnie seksualnie. W 2019 roku, po 15 latach, zawiadomienie trafiło do Watykanu. Nadal jest rozpatrywane. Co się działo z pana oprawcą w tym czasie? - Był aktywnym księdzem, pracował w kilku parafiach. Przeniesiono go do Niemiec, gdzie został proboszczem. Na pewno miał kontakt z dziećmi i młodzieżą. W internecie widziałem go na zdjęciu z grupą podczas wyjazdu na Światowe Dni Młodzieży. Zgromadzenie uznało, że jest niewinny? - Nie, bo on sam się przyznał, że mnie krzywdził. Tylko daty się nie zgadzają. On utrzymuje, że miałem wtedy 16 lat. Ale ja miałem skończone 13. To jest jak wypalenie znamienia na ciele zwierzęcia. Nie zapomnę nigdy, kiedy to się zaczęło. - W sumie w zgromadzeniu swoją sprawę zgłaszałem trzy razy, a po ostatnim zgłoszeniu jeszcze raz interweniowałem. Pierwszy raz poszedłem tam w 2004 roku. Zapytali mnie, czego oczekuję. Powiedziałem, że chcę tylko, żeby on już nikogo nie krzywdził. Wtedy, mimo że byłem po pierwszej terapii, nie zdawałem sobie sprawy z tego, ile on we mnie zniszczył. I ile potrzeba pracy, żebym znów wiedział, kim jestem. On wtargnął w moje nastoletnie życie i je zdemolował. Dojrzewanie, kształtowanie się psychiczne, emocjonalne, uczuciowe. Czas, kiedy chłopiec wchodzi w świat mężczyzny. Wszystko to legło w gruzach. On mi odebrał życie. Co się stało potem? - Z tym księdzem? Nikt nic mi nie powiedział. A co ja mogłem wtedy zrobić sam jeden dwudziestoparoletni chłopak z taką korporacją, jaką jest zgromadzenie, która ma swoją strukturę, swoich prawników? Nie wiedziałem w ogóle, jak to ugryźć, z czym to się wiąże. Mówiłem im tylko, że chcę, żeby ten człowiek się leczył i nikogo już nie skrzywdził. Ze strony zgromadzenia nikt więcej się mną nie interesował, nikt nie pytał, czy mi jakoś pomóc. Później dowiedziałem się, że podobno są dokumenty w archiwach zakonu, że wówczas przekazano mi 4 tys. zł i 1 tys. zł zwrotów kosztów podróży. Z ręką na sercu - nigdy tego nie dostałem. Pewnie ktoś się podpisał pod tym, ale ja nic takiego nie dostałem. Wtedy, w 2004 roku, poszedłem do zgromadzenia sam. I to był błąd. Nigdy żadna ofiara nie powinna chodzić sama na takie spotkania, czy to w parafii, zakonie, czy w kurii. Kolejne pana zgłoszenia? - W 2014 roku, potem w 2018. Wtedy dopiero zaczęli coś robić. A w 2019 roku ponownie interweniowałem, bo poznałem już jakie mam prawa. Tego chyba się przestraszyli. - W 2014 roku poszedłem tam, wiedząc, że on jest nadal księdzem. Pytam: dlaczego? Zgromadzenie, że nie zażądałem, żeby on został sądzony, więc oni go nie poddali pod sąd. Ja na to: ale zaraz, on z dziećmi obcuje, mogliście to zrobić. Oni: nie wnioskował pan. Taka była rozmowa. - Kiedy w 2018 roku poszedłem tam po raz kolejny, dowiedziałem się, że mój oprawca wciąż jest księdzem. Prowincjał poszukał dokumentów dotyczących mojej sprawy. Znalazł tam notatkę swojego poprzednika, który zapisał, że w związku z tym, że pan Tadeusz nie złożył pisemnego zawiadomienia, sprawa została zamknięta. Przecież nie musiał pan składać pisemnego zawiadomienia. Mówią o tym kościelne wytyczne. - Wtedy tego nie wiedziałem. Przekaz był taki, że sprawę zamknięto z mojej winy. Prowincjał zażądał, żebym wszystko spisał i im dostarczył. Wtedy zajmą się sprawą. Proszę sobie wyobrazić, co było we mnie, kiedy musiałem sobie to wszystko przypomnieć. Daty. Miejsca. Jak? Którędy? - Złożono mi też skandaliczną propozycję. Zaproponowano mi pewno kwotę zadośćuczynienia, podpisanie ugody i złożenie przysięgi na Najświętszy Sakrament, że nic się nie stało. Zakonnik to panu zaproponował? - Nie, ich adwokat. Za zgodą prowincjała. Ten mecenas miał z resztą być mediatorem. Okazał się prawnikiem zgromadzenia, którego spotkałem przy poprzednim zgłoszeniu. Usiedliśmy do rozmowy, mediator wyprosił księdza prowincjała z pokoju i zostaliśmy sam na sam. I zaczęło się urabianie, manipulowanie. Na koniec padła propozycja - umowa pod stołem i ta świętokradcza przysięga. Chcieli rozwiązać problem, nakłaniając mnie do kłamstwa przed Najświętszym Sakramentem i przyjęcia nielegalnych pieniędzy, jak przestępca. Wyszedłem stamtąd. W 2019 roku był pan jedną z ofiar, które spotkały się z przewodniczącym episkopatu abpem Stanisławem Gądeckim przed jego planowaną wizytą w Watykanie na specjalnym szczycie poświęconym pedofilii w Kościele. (w końcu z powodu choroby abp Gądeckiego do Stolicy Apostolskiej pojechał abp Marek Jędraszewski - red.) Co tam się działo? - W spotkaniu uczestniczył też o. Żak. Ja poszedłem z żoną. Dowiedziałem się, jakie mam prawa. Abp Gądecki i o. Żak mówili: ale oni musieli panu pomóc, oni już dawno to wszystko mieli zrobić. Wpadłem w totalny szał. Od tego wszystko zaczęło się na nowo. Pojechałem do tego zgromadzenia. Już po raz czwarty. Wiedziałem, co na nich ciąży. Wtedy już także prawo cywilne przewidywało karę więzienia za ukrywanie sprawcy wykorzystywania seksualnego. - Oni już w 2004 roku powinni wszcząć dochodzenie. O. Żak mi powiedział, że zgłoszenie ustne jest zupełnie wystarczające, a pisemne zeznania spisuje się później. Czasem sobie myślę, co by było, gdyby zgromadzenie wtedy podniosło rękawicę, zgłosiło tę sprawę do Watykanu i mi pomogli w leczeniu. A tak... Trzech prowincjałów i mecenas, który do teraz z zakonem współpracuje. Współwinni utraty 15 lat mojego życia. Wie pan o innych ofiarach tego kapłana? - Nie, nie wiem. Jak pan go poznał? - Przez rekolekcjonistę, który przyjechał do naszej parafii. Byłem wychowywany w Kościele, byłem ministrantem. Miałem tam kolegów, jeździliśmy na obozy. Taki był mój świat, w który wprowadzili mnie rodzice, i dobrze się w nim czułem. W naszej parafii miałem samych świetnych księży. Nigdy nie przekraczali żadnych granic. Organizowali wyjazdy, obozy. Towarzyszyli nam w poznawaniu świata. Wypełniali przestrzenie, których rodzice nie mogli wypełnić, bo byli zajęci pracą. Pomagali nam się formować. Czułem się tam dobrze, modliłem się, przyjmowałem sakramenty. Aż przyszło trzęsienie ziemi. Gdy to się zaczęło, odszedłem od Kościoła. Nikt się nie zorientował, że coś złego się dzieje? - Byłem tak zastraszony, że robiłem wszystko, żeby nikt się nie dowiedział, co on ze mną robił. Kiedy pana rodzice się dowiedzieli? - Jakieś pięć lat temu. Mocno to przeżyli, mama płakała. Tata bardzo się zdenerwował, był gotowy zrobić awanturę, jechać od razu - mimo złego stanu zdrowia - do zgromadzenia. To zachwiało jego wiarą. Rodzice pytali się, czemu nie powiedziałem. On mną tak manipulował. Wiedział dokładnie, gdzie uderzyć, żebym był uległy. Teraz pan mówi otwarcie. - Tak, podczas różnych spotkań dawałem świadectwa, udzieliłem też kilku wywiadów, ale nie podaję nazwiska. Mam rodzinę, muszę ją chronić. Widziała pani, co się działo po tym, jak Stanisław Michalkiewicz ujawnił dane pani Kasi, która wygrała w sądzie z chrystusowcami? W zasadzie wszystkie ofiary, które publicznie upomniały się o zadośćuczynienie przed sądem, były piętnowane przez wiernych, przez społeczeństwo. Żona wie o wszystkim od dawna, powiedziałem jej przed ślubem, ale dzieci nie wiedzą. Z jednej strony chcę to przed nimi ujawnić, z drugiej chcę je uchronić przed taką okropną wiedzą. Ale też teraz one nie wiedzą. Dlaczego tata jest na zwolnieniu lekarskim? Dlaczego codziennie rano i wieczorem bierze proszki? Zażywam leki psychotropowe i boję się tego pytania. Co odpowiem? To witaminy? I chowam je w najwyższej szafce. Cały czas myślę, jak to rozwiązać. - Ale swoją historię chcę opowiadać, żeby usłyszały ją inne ofiary i nie czuły się takie samotne w swojej tragedii. Żeby ludzie, szczególnie ludzie Kościoła, zrozumieli, jakie spustoszenie sieje wykorzystywanie seksualne przez duchownych i ignorowanie tego problemu. To dla pana osobiście ważne? - Pozwala przekuć moje cierpienie w miłość. - Jestem po tym wszystkim jak kaleka. Kiedyś ktoś w Kościele mi powiedział: jak jesteś tak niepełnosprawny, to idź po orzeczenie do psychiatry i weź zasiłek z MOPS-u. Słucham? To ma być wsparcie od Kościoła? Żenujące, że wciąż jest tak nieoczywiste, że trzeba dać tego jednego denara, jak samarytanin z przypowieści, zawieźć do gospody, obiecać, że da się tyle, ile trzeba, żeby ten ktoś wrócił do zdrowia. Każda ofiara wykorzystywania seksualnego jest jak ten pobity. Leży w rowie i przechodzą kapłan, lewita, wszyscy najświętsi i gardzą nim. Potrzeba, żeby w Kościele był ten samarytanin, który przejrzy na oczy i w końcu zajmie się w całym aspekcie ofiarą, żeby ta mogła spokojnie powiedzieć - chcę przyjąć pomoc terapeutyczną, którą mi proponujecie. A kiedy podejmę leczenie, które trwa dwa lata, albo nawet pięć, ja i moja rodzina będziemy bezpieczni. Że nie zbankrutuję. Ja po roku leczenia jestem w zasadzie bankrutem. Próbowałem pracować i prowadzić firmę, biorąc leki. Nie dałem rady. Wstaję rano, wypełniam podstawowe obowiązki wobec rodziny i mam zjazd po tabletkach. Zasypiam. Do tego spotkania w ramach terapii - przecież one wymagają czasu. Trudno to niektórym zrozumieć, bo to nie jest choroba widoczna na pierwszy rzut oka. Ale to tak, jakbym był fizycznie połamany po wypadku. Czy Kościół powinien finansowo wspierać ofiary? - Oczywiście, że tak. I to nie tylko opłacając leczenie, ale też zapewniając finansowe bezpieczeństwo w trakcie terapii, żeby w spokoju taka osoba mogła odbudować swoje życie. Niektórzy mówią: jeden ksiądz może i zły, ale ilu dobrych! Po co tyle szumu wokół tego? - To jeden z zarzutów, z którymi spotykam się, gdy otwarcie mówię o tym, co mnie spotkało. Że jedna jaskółka wiosny nie czyni. Że to tylko jeden ksiądz. Nie rozumieją, że grzech jednego rozlewa się na cały Kościół. Poza tym to nie jeden ksiądz, tylko cały szereg ludzi, którzy problem zamiatali pod dywan, a z ofiar robili winnych. I pod tym dywanem problem rósł i roznosił się jak gangrena, zatruwając cały Kościół. - Błędne jest też twierdzenie, że nienawiść do księży to wina tych, którzy mówią głośno o wykorzystywaniu seksualnym w Kościele. Nie chce nikogo obrazić, ale to jakiś ciemnogród, że to ofiary są obwiniane. Te tłumaczenia: mój ksiądz na pewno nie mógł tego zrobić. I głupie teksty, że się zdarzają pomyłki, bo jakiś kapłan po ośmiu latach został uniewinniony. No i co teraz? Jeśli był niewinny i został uniewinniony, to trzeba się cieszyć. Jeśli cierpiał, to cierpiał z Chrystusem i taka jest jego kapłańska droga. Na pewno ofiary nie są winne, kiedy mówią o swojej krzywdzie albo oczekują czegoś od Kościoła. Myślę, że Kościół bezwzględnie powinien im to dać, nawet za cenę bankructwa. Spotkał się pan z nim już po tym wszystkim? - Tak, w 2014 roku. Żeby mu uświadomić, co zrobił z moim życiem. A on mi powiedział, że Pan Jezus ma miłosierdzie i na pewno już mu wybaczył.... Ja mu mówię, jak cierpię, jak mi się świat zawalił, a on mi prosto w oczy: "jest wszystko w porządku". To jest grzech. To brak wiary. Ilu jest takich księży w polskim Kościele i jakie spustoszenie oni robią? Ilu mężczyzn, którzy nie mają w sobie za grosz wiary, otrzymało święcenia kapłańskie? Ile osób niszczy innych, którzy przychodzą do Kościoła, żeby mieć relację z Panem Bogiem, a nie po to, żeby mieć relacje z księdzem? Ilu ludziom zniszczono życie? Ilu osobom w Polsce nikt w Kościele - który przecież jest wspólnotą w Chrystusie - nie podał ręki z pomocą. Jakim cudem pan po tym wszystkim wrócił do Kościoła? - Myślę, że dlatego, że przedtem duchowość była we mnie mocno rozwinięta. Nie pobożność, nie przyzwyczajenie, a duchowość. Kiedyś jako chłopiec słuchałem ewangelii o budowaniu domu na skale albo na piasku. Pamiętam, jak dziś tę myśl, że nigdy bym nie chciał, żeby mój dom został zburzony. Że będę robić wszystko, żeby on przetrwał nawałnicę. Być może nawałnicą w moim życiu było spotkanie tego księdza, który mnie tak zdeptał. - Potem wpadłem w narkotyki, alkoholizm i inne uzależnienia, ale nie znajdowałem w nich ukojenia. Mogłem się upijać, ćpać, kupować ponad stan nowe ciuchy, żeby wyglądać inaczej, ale i tak budziłem się w tej samej rzeczywistości. Na studiach poznałem ludzi, należących do jednej ze wspólnot w Kościele. Kiedyś zaprosili mnie na mszę. Była piękna. Potem zacząłem chodzić na katechezy. Słyszałem tam to samo, co w dzieciństwie. Czułem się zaopiekowany. I zaskoczyło. Tak jakby ktoś włączył wtyczkę do gniazdka i zaczęło działać. Nie tak od razu byłem trzeźwy. Ale już miałem miejsce, w którym czułem prawdziwe ukojenie. Wspomnienia nie wracają, kiedy patrzy pan na koloratkę? - Czasem mam flashbacki, które powodują, że nie chcę wchodzić do kościoła. Jestem na mszy z całą moją rodziną, modlimy się i nagle zamiast ołtarza widzę te sceny. Mam ochotę zwymiotować. Po takich akcjach dwa-trzy miesiące nie wracam do kościoła. I dzisiaj przestaję się za to potępiać. Jestem pewien, że Bóg pozwala mi na te przerwy. Kiedy ja nie mam siły, on mnie niesie. I widzę Jego miłość, Jego troskę o naszą rodzinę. To jest naprawdę cud, że nie zwariowałem. Do kogo ma pan największy żal w tym wszystkim? - Ogromny żal mam do mojego oprawcy, ale nie do niego największy. Po nawróceniu dużo o tym myślałem. Przecież on jest też moim współbratem w Kościele. Skrzywdził mnie, zadał mi okropną ranę, ale Jezus umarł za niego tak samo jak za mnie. Kocha go tak samo jak mnie, a może nawet jeszcze bardziej, bo przecież On przyszedł do tych, którzy źle się mają. Gdzieś w tym wszystkim współczułem mu, że on coś takiego zrobił. Chodziło mi po głowie, jak Jezus mówi, że "kto zgorszy jednego z tych małych, którzy wierzą we mnie, lepiej będzie dla niego, aby mu zawieszono u szyi kamień młyński i utopiono go w głębi morza". Pomyślałem sobie: facetowi grozi piekło. I zapytałem siebie, czy mam w sobie tyle miłosierdzia, żeby mu wybaczyć? Ale żeby mu nie zapomnieć. Bo on musi się tą sprawą zająć, żeby mógł się zbawić. Nie chciałem karmić się nienawiścią. I powiedziałem: Przebaczam mu. Ale nie wierzę, że ma w sobie wiarę i że żałuje. Wiem, że ma to w sobie nieprzepracowane. To skoro nie oprawca, to kto spowodował w panu największy żal? - Zgromadzenie. Największy żal mam do nich, że kryli go przez tyle lat, że mnie zostawili bez pomocy. Ukrywanie takiego przestępstwa i pozwolenie, by nadal pracował w parafiach, to największa zbrodnia. On - i każdy inny kapłan czy zakonnica, którzy się dopuścili wykorzystywania seksualnego, muszą za nie odpowiedzieć jako obywatele i jako duchowni. To konieczne do tego, żeby społeczeństwo zdrowiało. Żeby rana w Kościele się leczyła. To ten ksiądz musi odbyć pokutę, musi żałować. I jego współbracia też współodpowiadają za niego. Bo co teraz zrobić z takim Kościołem? Przecież za chwilę będziemy zamykać parafie w Polsce. - Ten brak wiary w to, że to Kościół Chrystusa, boli mnie bardzo. Chodzi panu o to, żeby wierzący zrozumieli, że to problem całego Kościoła jako wspólnoty? - O to również. W ostatnim czasie wiele się zmieniło i dzieje się coraz więcej dobrego. Bardzo doceniam to, co robią ludzie z inicjatywy "Zranieni w Kościele" i inni świeccy katolicy, którzy wzięli sprawy w swoje ręce. Myślę zwłaszcza o wspólnocie Hanna, która cyklicznie organizuje modlitwy w intencji ofiar. Poznanie tych ludzi w lipcu 2019 r. wniosło w moje życie więcej spokoju, radości, poczucia wspólnoty i zrozumienia. Wśród duchownych też spotykam takich, którzy chcą pomagać ofiarom - to m.in. ks. Artur Chłopek, o. Adam Żak z Centrum Ochrony Dziecka czy abp Wojciech Polak i ks. Piotr Studnicki, dyrektor biura delegata KEP ds. ochrony dzieci i młodzieży. Ale chodzi mi coś innego. - Pamiętam, że kiedy na początku sięgałem po pomoc farmakologiczną, rodziło się we mnie pytanie: gdzie jest Kościół, który w pierwszych wiekach za swoim Mistrzem uzdrawiał chorych? Gdzie ta moc apostolska? Gdzie ta wiara w Ducha Świętego? Dlaczego pokrzywdzonym sugeruje się w pierwszej kolejności terapię i farmakologię, a nie namaszczenie chorych? Bo Kościół uznaje, że Bóg może też działać przez terapeutów? - Wiem, ale jesteśmy Kościołem. Ja to widzę tak - osoba wykorzystana seksualnie została skrzywdzona tak mocno w sferze duchowej. Do psychologa łatwiej pójść, ale do księdza? Nie wrócimy. Po sakramenty nie wrócimy. Skoro wierzymy, że Jezus jest naszym lekarstwem, to wierzącym dzieciom, nastolatkom została odebrana najkrótsza droga do zdrowia. Nie możemy się karmić dalej Chrystusem. To jest diabelskie. Zapomina się o tym aspekcie. Że ksiądz czy zakonnica okradli nas z tego, w co wierzymy. Że Jezus jest życiem. Wiem - Pan Bóg działa przez ludzi, przez terapeutów, lekarzy, naukowców. Ale jako osoba wierząca stawiam pytanie: dlaczego w tej drodze powrotu do zdrowia Kościół tak się boi zaproponować modlitwę o uzdrowienie, modlitwę wstawienniczą czy namaszczenie chorych? Przecież one są dla chorych, dla tych, którzy się źle mają. A mogę założyć, że 100 proc. ofiar to osoby ochrzczone, które przyjęły komunię świętą, jak nie bierzmowanie. Otrzymał pan sakrament namaszczenia chorych? - Tak, tylko dzięki pewnemu księdzu, który rozpoznał, że to jest potrzebne. To mi bardzo pomogło, dało mi wiele spokoju. Myślę, że dzięki temu sakramentowi przebaczyłem tamtemu księdzu. A to przebaczenie było dla mnie jak wyrzucenie z plecaka ciężkich kamieni. I mogłem iść dalej. Rozmawiała Justyna KaczmarczykKontakt do autorki: justyna.kaczmarczyk@firma.interia.pl