Jolanta Kamińska, Interia: Jakie życie taka śmierć? Dr Mariusz Wirga, lekarz psychiatra, psychoterapeuta, psychoonkolog, dyrektor medyczny programu Onkologii Psychologicznej w Instytucie Onkologii im. Malcoma Todda w Long Beach w Kalifornii: - Tak twierdził Epikur, tak twierdzi Dalajlama. To dobra wiadomość, bo jeśli zdamy sobie sprawę, że żyjąc w określony sposób, mamy wpływ na to, jak będziemy umierali, skupiamy się na życiu, a nie na śmierci. Sztuka życia i sztuka umierania to jedno. Oznacza to, że jeśli chcę umrzeć ze spokojem umysłu, ważne żebym starał się żyć ze spokojnym umysłem. Jeśli chcę umrzeć otoczony ludźmi, którzy mnie kochają, ważne żebym wśród tych ludzi żył. I tak dalej. Na śmierć można się więc przygotować. - Oczywiście. Co więcej, przygotowywanie się na śmierć jest praktyczne, bo przygotowuje nas na życie. Istnieje wiele praktyk kontemplacyjnych, ale moim zdaniem najważniejsze byśmy byli świadomi, że mamy wpływ na jakość naszej śmierci. Poza tym warto odnosić się do swojego systemu wierzeń - czy to religijnych, czy filozoficznych, który daje nam spokój, bo to właśnie spokój jest nam najbardziej potrzebny podczas umierania. Jeśli go osiągniemy, w chwili śmierci możemy nawet odczuwać błogość i pewnego rodzaju uwolnienie. Jak wygląda śmierć od strony fizjologicznej? Jakie ciało daje sygnały, że umiera? - Powolniejemy. Zanika apetyt i pragnienie. Dzieje się tak zarówno w przypadku naturalnej śmierci jak i tej spowodowanej przez choroby przewlekłe. Brak łaknienia oznacza, że następuje naturalny proces, kiedy organizm się zamyka i coraz mniej potrzebuje. Osoba, która umiera, może w ogóle przestać jeść, a usilne dokarmianie czy nawadnianie jest wręcz szkodliwe, powoduje komplikacje - od obrzęków po nawet zachłystowe zapalenie płuc i inne. Człowiek, zwłaszcza w takiej chwili, chce zadbać o bliskich, a nakarmienie jako zaspokojenie elementarnej potrzeby niejednemu wyda się wręcz konieczne. - Zwłaszcza że kiedy umiera ktoś, kogo kochamy, podchodzimy do tej śmierci przez pryzmat naszych przekonań i wyobrażeń, co wpływa na to, jak się zachowujemy. Jeśli sami trwamy w sprzeciwie do śmierci, to będziemy z nią walczyć. Będziemy bali się wszelkich jej przejawów i starali się je zamazywać, np. próbując uporczywie ratować osobę umierającą - karmiąc lub pojąc. Dlatego warto w takiej sytuacji skonsultować się z lekarzem opieki paliatywnej, który zna się dobrze na umieraniu i może ocenić stan danej osoby i jej rzeczywiste potrzeby. Co czuje się w samym momencie śmierci? - Najczęściej opisywanym objawem naturalnej śmierci jest drętwienie stóp i łydek. To drętwienie zaczyna przechodzić przez całe ciało w kierunku klatki piersiowej i głowy. Człowiek odczuwa, jak wraz z wydechem ku górze uchodzi z niego energia. Osoby, które przeżyły śmierć kliniczną opisywały, że widziały z góry swoje martwe ciało, a energia, która z nich uchodziła zmierzała ku światłu. Tuż przed śmiercią wiele osób twierdzi, że widzi bliskich zmarłych, np. rodziców. - Niektórzy nawet prowadzą z nimi rozmowy. Jak to wyjaśnić? - To trudne. Są teorie czysto fizjologiczne mówiące o tym, że mózg się nie dotlenia i powstają wizje. Ja skłaniam się raczej do teorii, że jest to proces oswajania własnej śmierci, a wizje związane są z instynktem, że nadchodzi koniec. Wydaje mi się, że sami wiemy i przeczuwamy więcej, niż sobie uświadamiamy. Czasami u osoby, która umiera mogą występować urojenia i omamy oraz zaburzenia poznawacze - konfuzja i zdezorganizowanie myśli, ale dzień czy kilka godzin przed śmiercią może nastąpić wyraźna poprawa. Spotkałem się z wieloma przypadkami, kiedy nagle taka osoba znów miała jasność umysłu i więcej energii. Nie bez przyczyny mówi się, że przed śmiercią się poprawia. Jak to możliwe? - Fizjologicznie trudno o wyjaśnienie. Nie znalazłem wiarygodnej odpowiedzi na to, dlaczego tak się dzieje, ale w literaturze medycznej jest to opisywane jako "terminalna jasność umysłu" (ang. terminal lucidity). Jak dobrze i mądrze towarzyszyć osobie, która umiera? - Śmierć nie jest problemem, ale nasz stosunek do niej. Najpierw trzeba odkryć swoje własne przekonania na temat umierania i stosunek do osoby, która odchodzi. Ważne, żebyśmy zrozumieli, że umieranie jest o kimś, a nie o nas. Powinniśmy starać się zapanować nad emocjami i zastanowić się, jakie zachowanie pomoże osobie umierającej. Wykrzykiwanie: "tato, nie odchodź" bardziej szkodzi niż pomaga. Tak jak przed długą podróżną, trzeba powiedzieć: kocham cię, szerokiej drogi? - W pewnym sensie tak. Najważniejsze, by osoby otaczające umierającego zachowały spokój umysłu i pogodę ducha. Żeby opowiadały o miłych wspomnieniach, rzeczach podnoszących na duchu. Dobrze powiedzieć bliskiemu, że może spokojnie odejść, że to akceptujemy i sobie poradzimy. Jeśli tutaj są jakiekolwiek wątpliwości, ważne żeby to wypowiedzieć. Warto też za wszystko podziękować. Werbalna próba zatrzymania przy sobie bliskiej osoby tylko utrudni jej odejście? - Tak. Choć nie chciałbym, żeby zabrzmiało to jak osąd. Nikt, kto w ten sposób zareagował na śmierć bliskiej osoby, nie powinien czuć się winny. Ból, który odczuwamy podczas straty jest bólem pierwotnym, będący częścią naszej natury, dlatego takie zachowanie jest zrozumiałe. Pamiętajmy jednak, że jesteśmy w stanie nad tym zapanować, poprzez celowe i świadome ćwiczenie swojego umysłu. Śmierć tak samo jak narodziny jest częścią życia. Ale nikt z nas nie bał się własnych narodzin. - Mark Twain powiedział kiedyś, że nie boi się śmierci, bo zanim się narodził, nie żył przez miliardy lat i w najmniejszym stopniu mu to nie przeszkadzało. Człowiek ma w sobie instynkt umierania. Dlatego powinniśmy ze spokojem myśleć o swojej śmiertelności i się do niej przyzwyczajać. Kiedy umieramy, wracamy tam, gdzie byliśmy przed narodzinami i nie jest to stwierdzenie religijne. Tak po prostu jest. A czy ludziom, którzy wierzą w życie po śmierci, łatwiej jest odejść? Pytam o pana doświadczenia. - Bywa różnie. Większość tradycji duchowych stara się okiełznać naszą śmiertelność, dlatego osobom, które angażowały się w te praktyki, może być łatwiej oswoić się ze śmiercią. Ale też towarzyszyłem osobom, które w ciągu życia świadomie przyjęły zdrowe ateistyczne przekonania o śmierci i ze spokojem odchodziły. Jak w ogóle oswajać się ze śmiercią? - Po prostu o niej rozmawiać, by odczarowywać tabu. Boimy się najbardziej rzeczy, których sobie nie wyobrażamy. Jak wykazują badania naukowe, wiele osób, które przeszły śmierć kliniczną przestały się jej bać. Dlaczego? - Z ich relacji wynika, że śmierć nie jest bolesna. Co więcej wielu z nich nie chciało wracać do życia doczesnego. Nie jest to uniwersalne, ale sporo osób ma takie doświadczenia. Czytaj: Nie mówimy, kiedy ktoś umrze, bo tego nie wie nikt Pan ze względu na pracę ma styczność ze śmiercią częściej. Czego to pana nauczyło? - Pamiętam śmierć mojego przyjaciela Carla Simontona, twórcy terapii simontowskiej (jej celem jest przede wszystkim poprawa jakości życia pacjentów onkologicznych - przyp. red.). Kiedy umierał, stosowaliśmy to, czego się od niego nauczyliśmy. Przy łożu śmierci zebrali się: najbliższa rodzina, przyjaciele i ulubiony pies, zaczęliśmy opowiadać jego stare dowcipy i widzieliśmy, że jego ciśnienie się poprawia. Zmarł nad ranem... To była wyjątkowa śmierć... Choć nieoczekiwana to na koniec spokojna i bez bólu. - Ale pamiętam też śmierć 50-letniej kobiety, która choć nie pielęgnowała spokoju umysłu, osiągnęła go na końcu swojej drogi. Czyli jest nadzieje na dobrą, spokojną śmierć dla każdego. - Dalajlama powiedział, że nie możemy oczekiwać spokojnej śmierci, jeśli nasze życie było pełne niepokoju. Najpierw przyjąłem to bezkrytycznie, potem doświadczenie nauczyło mnie, że nawet tacy ludzie w samym momencie śmierci mogą osiągnąć ten spokój. Co się stało z tą kobietą? - Miała trudne życie osobiste. Wiele konfliktów, nieudane związki, rozwód. Od lat nie rozmawiała z siostrą. Nagle ujawnił się u niej nowotwór. Kiedy trafiła do szpitala, okazało się, że choroba jest w tak zaawansowanym stanie, że już nic nie da się zrobić. Poproszono mnie, żebym przyjechał do szpitala, skonsultował ją i przepisał leki, bo miała stany lękowe. Kiedy wszedłem do sali, rozmawiała przez telefon. Łkając, błagała syna, by jak najszybciej przyjechał do szpitala. Była zdruzgotana tym, że jej życie kończy się tak nagle z zawansowanym nowotworem. - Zaczęliśmy rozmawiać. Zapytałem, czy zawsze bała się śmierci. Pamiętam, jak zastygła. Nagle zobaczyłem, jak zaczyna się uspokajać. Powiedziała, że jako nastolatka chodziła z przyjaciółką do kościoła. Tam usłyszała od kapłana takie słowa, że Bóg kocha nas bardziej niż jesteśmy w stanie kogokolwiek pokochać. Rozumie nas bezgranicznie, więc wie, dlaczego popełnialiśmy błędy i wcale nie chce nas osądzać i że ostatecznie, wszystko będzie z nami w porządku, bez względu na całą resztę. Bezgraniczna akceptacja. - Pełna empatii. I wtedy ta kobieta się ożywiła. Zaczęła snuć wspomnienia. Nagle do sali wpadł jej syn. Widząc matkę, której lekarz dopiero co przekaz tragiczną diagnozę, siedzącą na łóżku i wesoło gestykulującą, natychmiast rzucił do mnie: "co pan jej dał". A ja nic jej nie dawałem. Dopiero potem przepisałem leki, ale okazało się, że wcale ich nie potrzebuje. Skontaktowała się z ludźmi, którzy byli dla niej ważni. Chciała się pożegnać. Pogodziła się też z siostrą. Kiedy odchodziła, przypadkiem byłem w szpitalu. Spotkaliście się ponownie? - Wszedłem do jej sali. Panowała tam grobowa atmosfera. Podszedłem, dotknąłem jej ramienia i podziękowałem za historię, którą mi opowiedziała i za to, że mogłem się od niej czegoś nauczyć. Na koniec rzuciłem: jak będziesz się widziała z ostatecznym szefem, który wszystko rozumie, to powiedz mu parę dobrych słów o mnie, jeśli sądzisz, że warto. Nagle inni też zaczęli się odzywać: "a o mnie powiedz to, o mnie tamto". Nastrój powoli się poprawiał. Ludzie rozmawiali, przywoływali dobre wspomnienia. I w tej atmosferze odeszła, z lekkim uśmiechem na twarzy, bez leków przeciwlękowych i z niewielką dawką leków przeciwbólowych, mimo choroby nowotworowej. Na końcu znalazła w sobie odwagę, by odbyć trudne rozmowy i pojednać się z bliskimi. Myślę, że dzięki temu umarła ze spokojnym umysłem. Rozmawiała Jolanta Kamińska